Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt
Relacja Mirosława Szczepańskiego „zerozeroseven”/Towarzystwo Cyklistów Pruszków
Nocna Masakra 2004
Do Czaplinka dotarliśmy z Sebastianem ok. 3.00 nad ranem, co miało między innymi na celu oswojenie nas z warunkami panującymi w trakcie wyścigu. O ile jeszcze do Bydgoszczy brak snu nie stanowił większego problemu, (dla mnie w związku z regularnym zarywaniem nocy poświęcanych na czytanie forum TCP) to niestety później było trochę gorzej i dopiero końska dawka Offspring na cały regulator pozwoliła nam dojechać na miejsce. Już w trakcie jazdy zorientowaliśmy się, że wbrew wcześniejszym oczekiwaniom klimat na Zachodzie okazał się surowszy niż w centralnej Polsce i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy zygzakiem po ośnieżonych i zlodowaciałych drogach. Pomimo późnej pory jakoś trafiliśmy do ośrodka, w którym mieliśmy spać. Ciekawe, że 500 metrów przed nim natknęliśmy się na samochód, z którego wysiadł gość z mapą i latarką i skierował się gdzieś na pobocze. Natychmiast przyszło nam do głowy, że ktoś oznacza punkty kontrolne na jutrzejszy wyścig.
Następnego dnia, jadąc do centrum Czaplinka w celu zrobienia drobnych zakupów i naładowania biologicznych akumulatorów, zatrzymaliśmy się w miejscu nocnego spotkania. Zgodnie z oczekiwaniami, w pobliżu znaleźliśmy punkt kontrolny o symbolu AR. Pomyślałem wtedy, że szczęście nam sprzyja. Niestety, jak się potem okazało, trochę się myliłem... Ponieważ wyścig zaczynał się o godz. 16.00 mieliśmy prawie cały dzień na przygotowania. Załatwiając ostatnie sprawy na przyjemnym rynku Czaplinka, cały czas z niepokojem patrzyliśmy w niebo. Od samego rana padał śnieg, ale na szczęście przestał ok. 12.00 i trochę nawet się wypogodziło. Ponieważ temperatura w ciągu dnia oscylowała wokół zera, w nocy należało się spodziewać lekkiego mrozu. Jednym słowem warunki zapowiadały się trudne, ale nie tragiczne zwłaszcza, że w ciągu dnia jeszcze tak nie wiało. Spokojnie załatwiliśmy wszystkie sprawy i już o godz. 14.00 byliśmy z powrotem w ośrodku, gdzie przystąpiliśmy do ostatecznych przygotowań przed wyścigiem. W szczególności musieliśmy podjąć decyzje dotyczące naszych ubiorów, bagażu i wyposażenia roweru. Muszę przyznać, że dzięki radom Sebastiana, oraz własnym przemyśleniom, dokonałem właściwych wyborów i pomimo małego doświadczenia w zimowych wyścigach, popełniłem niewiele błędów. Generalnie, na mój strój składały się następujące elementy: spodenki lycra (damskie, bez szelek ;-) z pampersem na to spodnie długie z membraną na kolanach i udach bez wkładki. Na stopy założyłem 3 pary cienkich skarpetek kolarskich (niestety nie posiadałem ocieplanych) oraz typowe zimowe buty MTB z cholewką. Górę stanowiły: bielizna sportowa, krótki rękaw, koszulka kolarska - krótki rękaw, bluza kolarska ocieplana - długi rękaw oraz kurtka z membrany z wysoką stójką. Na szyję założyłem cienką chustę, a na głowę czapkę z membrany pod kask. Opisany zestaw sprawdził się doskonale w panującej w trakcie wyścigu temperaturze (-3 stopnie) i porywistym wietrze. Do samego końca rajdu nie było mi ani za gorąco ani za zimno. Jedynym błędem okazało się założenie grubych narciarskich rękawiczek. Po ok. 2 godzinach były mokre w środku, a moje ręce wyglądały jakbym właśnie zrobił ręczne pranie w balii z mydlinami. Na szczęście miałem zapasowe rękawiczki, na których producent napisał wprawdzie, że spełniają swoją funkcję tylko do +5 stopni, ale okazało się że na mrozie też nie zawodziły i po ich włożeniu ręce pozostawały suche i ciepłe. Jako zapas ubrań włożyłem do plecaka dodatkową bluzę kolarską z długimi rękawami, cienki windstoper, czapkę z polaru, parę skarpetek i parę rękawiczek właśnie. Pomimo, że nie musiałem korzystać z niczego oprócz rękawiczek to zdecydowanie czułem się pewniej ze świadomością, że w razie czego mogę się dodatkowo ubrać. Kilka razy w trakcie wyścigu ta świadomość naprawdę mi pomogła. Jeśli chodzi o pozostały bagaż to popełniłem jak sądzę, kilka mniej lub bardziej istotnych błędów. Oprócz standardowego wyposażenia typu "traper" jak narzędzia, folia NRC, kompas, zapasowe baterie, zapalniczka, taśma klejąca, pasek zaciskowy, plaster, pompka, dętka, zestaw naprawczy, które nie budzą wątpliwości, nie wziąłem np. camelbacka. W konsekwencji musiałem korzystać z dwóch bidonów ulokowanych standardowo na ramie. Spowodowało to, że w trakcie całej trasy dosłownie z rozsądku wypiłem jedynie ok. 1,5 lita napojów, bo były tak zimne, że nie mogłem ich niemal wziąć do ust. Myślę, że camelback byłby znacznie lepszym rozwiązaniem, bo torba umieszczona na plecach byłaby cały czas podgrzewana przynajmniej do kilku stopni powyżej zera. Jeśli chodzi o napoje to oprócz nietrafionych decyzji dokonałem również wyborów właściwych. Jednym z nich była rezygnacja z termosu, który razem z zawartością jest po prostu za ciężki i stałby się na trasie udręką. Drugim, wzięcie ze sobą dwóch puszek kawy espresso z podwójną zawartością kofeiny. Ponieważ na co dzień nie używam kawy, kofeina ma na mnie działanie wręcz piorunujące. Wypijając puszkę w czasie wyścigu niemal czułem jak dostaję skrzydeł. Dość długi też był czas jej działania. Ok. 2.00 godzin od wypicia. Co do wyposażenia roweru to tu również nie udało mi się uniknąć błędów. O ile dwie lampki 5 diodowe okazały się być zupełnie wystarczające i ani razu nie musiałem włączać zabranej dodatkowo 3 - diodowej, o tyle brak opon z kolcami był błędem fatalnym. Brak kolców sprawił m.in., że aż 3 razy zaliczyłem wywrotkę, w tym raz (na samym początku wyścigu) tak bolesną, że przez dobre 30 sekund nie mogłem się podnieść. Nauka z tego taka, że zawsze, ale to zawsze trzeba mieć w zanadrzu kolcową oponę, bo nigdy nie wiadomo czy nagle nie spadnie śnieg i nie zamieni trasy w lodowisko. Z drugiej strony, trafionym na 102% pomysłem było wzięcie zwykłej lampy czołowej. Wprawdzie zmuszony byłem raz wymienić baterie (2 paluszki) to jednak możliwość natychmiastowego skierowania światła na dowolny obiekt, a co najważniejsze na mapę, okazała się w trakcie wyścigu nieoceniona. Pewne kontrowersje w wyposażeniu mojego roweru mógł budzić brak błotników. Wydaje mi się dzisiaj, że miałem wiele szczęścia, ponieważ zaraz po zmierzchu kałuże roztapiającego się śniegu zamieniły się w małe ślizgawki, a koleiny w mikro tory bobslejowe. W konsekwencji błota i wody było niewiele. Jednak aż strach pomyśleć co by było, gdyby spadł deszcz albo temperatura oscylowała wokół zera. Oczywiście wtedy jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałem...
Pełen optymizmu i wiary we własne siły stawiłem się wraz z Sebastianem na odprawę przedstartową. Nie wiem jak wygląda standardowa organizacja na podobnych imprezach - bo w wyścigu na orientację (zwłaszcza tak niszowym) uczestniczyłem po raz pierwszy - wiem jednak, że w tym szczególnym przypadku urzekła mnie serdeczna, niemal domowa atmosfera stworzona przez organizatorów. Wszystkim zawiadywała pani Barbara - Kierowniczka Rajdu, która robiła wszystko aby uczestnikom niczego nie zabrakło. W bazie był wrzątek, kawa, herbata i cukier wystawione dla uczestników. Powracający z trasy zawsze mogli liczyć na zrobienie im herbaty przez uczynną obsługę. Dostępna była też ciepła woda i prysznice. Generalnie, w bazie było bardzo interesująco. Nie będę przytaczał w tym miejscu dostrzeżonych przez nas osobliwości, bo być może były niezwykłe tylko dla nowicjuszy, ale wierzcie mi świadczyły o tym, że uczestnicy nie są bynajmniej osobami tuzinkowymi i nie znaleźli się na tak ekstremalnej imprezie przypadkowo. Jeśli doszliśmy już do uczestników, to warto wspomnieć, że w trakcie naszego oczekiwania na odprawę, do bazy rajdu dotarła jedna z zawodniczek trasy pieszej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie niespotykana historia jej startu. Otóż, jadąc na wyścig zawodniczka zaspała swoją stację i znalazła się w środku nocy, 60 km od Czaplinka bez możliwości jakiegokolwiek powrotu. Ponieważ bardzo chciała wystartować, a start był o 7.00 rano postanowiła przejść do Czaplinka na piechotę. Niestety na start dotarła dopiero na godzinę 10.00. Każdy na jej miejscu już dawno by zrezygnował, jednak ona zdecydowała się pójść na trasę pieszą, nawet ze świadomością tak dużej straty. Jej postawa naprawdę nam zaimponowała, pomimo, że wycieńczona wróciła do bazy już po 6-ciu godzinach. Moją uwagę przykuła jeszcze jedna rzecz. Ogromne, wręcz olbrzymie zmęczenie tej dziewczyny. Pomyślałem wtedy, że mnie to również czeka i przyznam, że poczułem lekki niepokój i dyskomfort. Nauka na przyszłość: przed startem nie oglądać zawodników, którzy właśnie wrócili z trasy ;-)
Tak mijały nam kolejne przedstartowe minuty. Humory dopisywały, adrenalina skoczyła i razem z 15 innymi śmiałkami nie mogliśmy wręcz doczekać się organizatora z mapami. Wreszcie są! Duże, kolorowe mapy z naniesionymi punktami kontrolnymi. Oprócz map dostaliśmy małą, foliowaną karteczkę z krótkim opisem poszczególnych punktów. Usiedliśmy z Sebastianem i na spokojnie ustaliliśmy kolejność w jakiej zamierzaliśmy je zaliczać: 6, 4, 1, 3, 2, 5, 7,8... Z żalem stwierdziliśmy, że wśród punktów nie ma znalezionego przez nas rano punktu AR - jak się okazało, był to punkt na trasie pieszej. Zapaliliśmy lampki, bo na zewnątrz już zmierzchało i ruszyliśmy w drogę walcząc z silnym przeciwnym wiatrem, który na szczęście wkrótce zmienił się w boczny. Gładko i bez problemów pokonywaliśmy kolejne kilometry dzielące nas od cmentarzyka przed miejscowością Komorze - naszego pierwszego celu. Byliśmy chyba jedynymi, którzy wybrali tę drogę, bo ani za nami, ani przed nami nie widzieliśmy żadnych innych zawodników. Było jeszcze dosyć jasno (na tyle, że nie włączaliśmy naszego całego oświetlenia). Pomagał też nam Księżyc, który miał się skryć za horyzontem dopiero ok. 20.00. Po jakiejś godzinie dotarliśmy w pobliże wsi, spotykając na jej skraju zawodnika z latarką, który jak nam się zdawało był z trasy pieszej i buszował gdzieś na poboczu, wśród gęstych drzew. Cmentarzyka oczywiście nie było. Wkrótce wjechaliśmy do wsi, gdzie zaczęliśmy mijać nadjeżdżających z naprzeciwka rowerzystów. Wzbudziło to nasz niepokój, bo zaczęliśmy się domyślać, że minęliśmy jakimś cudem cmentarzyk. Nasze obawy potwierdził spotkany mieszkaniec Komorzy, który potwierdził, że cmentarz znajduje się przed wsią, pośród jak zaznaczył, ogromnych świerków. Ruszyliśmy więc z powrotem, wkrótce dostrzegając kłębiący się rój migających światełek w miejscu gdzie 15 minut wcześniej spotkaliśmy gościa z trasy pieszej. Co za pech! Byliśmy na punkcie pierwsi a odjeżdżaliśmy ostatni. Spisaliśmy kody punktu i ruszyliśmy na czwórkę.
Wspominając później to miejsce ani ja ani Sebastian nie mogliśmy sobie przypomnieć żadnego cmentarzyka. Jeśli był, to tak ukryty, że nie było go widać. Tak samo zresztą nie było widać czy otaczające cmentarzyk drzewa to były sosny, dęby czy świerki. Czarna noc pochłaniała wszystko. Karta kontrolna wisiała na drzewie, niewidoczna od strony drogi, a jedyny punkt charakterystyczny jaki udało mi się zapamiętać, z tego miejsca to wielkie mrowisko otoczone żerdziami. Jak widać wiele się jeszcze muszę nauczyć jeśli chodzi o rozpoznawanie punktów. Na drodze do czwórki zrobiło się już absolutnie ciemno. Musieliśmy włączyć wszystkie lampy. W Łubowie, do którego wiodła dobra asfaltowa droga dogoniliśmy jedną z grup, która uciekła nam za punktem w Komorzy. Wkrótce też zorientowaliśmy się, że większość uczestników preferuje drogi asfaltowe, ponieważ wybrana przez nas najkrótsza wg. mapy droga do punktu nr 4 wiodąca leśnym traktem nie miała śladów opon rowerowych. Nasza decyzja jazdy przez las okazała się nadzwyczaj trafna. Droga była relatywnie dobra i tylko zdarzające się od czasu do czasu doły z głębokimi, zamarzającymi już kałużami sprawiały nam odrobinę trudności. Nawet bolesna wywrotka jaką zaliczyłem, próbując jednocześnie jeść i prowadzić rower jedną ręką pomiędzy śliskimi zagłębieniami, nie spowolniła zbytnio naszej jazdy. Po trzech godzinach od startu zameldowaliśmy się na kolejnym punkcie mając przejechanych 40 km, doskonałe humory i apetyt na zdobycie wszystkich pozostałych punktów. Gratulowaliśmy sobie dobrej jazdy zwłaszcza, że okolica sprawiała wrażenie jakbyśmy byli tam pierwsi. Karta kontrolna była na szczęście widoczna z drogi więc stosunkowo łatwo ją znaleźliśmy. Wysłaliśmy SMSy do znajomych i pojechaliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy jadącą z przeciwka grupę kolarzy z co najmniej półgodzinną stratą.
Naszym kolejnym celem był szczyt góry, na który wg. mapy nie wiodła żadna droga. Prawdopodobnie należało ominąć ten punkt jako zbyt ekstremalny, szczególnie że w okolicy punktu nr 1 w promieniu 15 kilometrów nie było żadnej miejscowości, która pozwoliłaby na jednoznaczne potwierdzenie naszej pozycji. Uśpieni dotychczasowymi sukcesami nie dopuszczaliśmy jednak nawet takiej myśli. Z początku szło tak jak zwykle, czyli bardzo dobrze. Po minięciu grupki spóźnionych zawodników jadących z naprzeciwka, przecięliśmy asfaltową drogę Borne Sulinowo - Nadarzyce i wjechaliśmy na polny trakt. I tu właśnie.zaczęły się schody. Wkrótce jechaliśmy zakopani na 15 centymetrów w piachu wymieszanym z sypkim śniegiem. Wrażenie było takie jakie pewnie można mieć z jazdy na Saharze. Rower tańczył na wszystkie strony, a każde przekręcenie pedałów wymagało nadludzkiej siły. Wkrótce zamiast płynnie jechać, co 50 metrów musieliśmy zsiadać, żeby odkopać rowery. Wtedy podjęliśmy najbardziej brzemienną w skutkach i chyba jedyną błędną decyzję: powrót i wybór innej drogi. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to diabeł Pojezierza Drawskiego właśnie wysunął swoje szpony i zatopił je niepostrzeżenie w naszych ufnych sercach. Powrót do rozstaju dróg przy asfaltówce Borne Sulinowo - Nadarzyce zajął nam ok. 15 minut. Zgodnie z mapą wybór alternatywnej drogi obiecywał dotarcie prawie w to samo miejsce które wcześniej planowaliśmy osiągnąć, ale dawał szanse na dużo lepsza nawierzchnię. Faktycznie, droga wiodła skrajem lasu i pomimo, że była także dość piaszczysta dało się nią jechać bez większych problemów. Niestety, zaraz za rozstajem zaskoczyło nas pierwsze rozwidlenie dróg, którego nie było na mapie. Przyjęliśmy zasadę wybierania zawsze lewej drogi na rozstajach sądząc, że przybliżać nas to będzie do poprzedniego, piaszczystego traktu. Po minięciu co najmniej pięciu nieoznaczonych na mapie rozwidleń zaczęliśmy powoli tracić orientację. Na kolejnym rozstaju uznaliśmy, że chyba za bardzo odbijamy w lewo i skierowaliśmy się w prawo, na południe. Wkrótce dojechaliśmy do asfaltowej drogi, którą nie za bardzo mogliśmy zlokalizować na mapie. Uznając słusznie, że aby zbliżać się do punktu kontrolnego musimy poruszać się na wschód ruszyliśmy w tamtym kierunku. Za jednym z zakrętów naszym oczom ukazały się światła i tablica informująca nas, że dojechaliśmy do Sypniewa. Kilka kilometrów poniżej miejsca gdzie planowaliśmy się znaleźć! Trochę zaniepokojeni rozwojem wypadków postanowiliśmy się posilić i na spokojnie zastanowić nad planem dalszej jazdy.
Zgodnie z mapą z Sypniewa do punktu kontrolnego mieliśmy ok. 10 km najpierw droga leśną, a potem asfaltem. Wyglądało na to, że pomimo straty ok. 1 godziny, uda się wkrótce dotrzeć na miejsce. Nic bardziej mylnego. Na otaczające wieś drogi jakby ktoś rzucił zaklęcie. Żadna z tras nie zgadzała się z oznaczeniami na mapie, oprócz asfaltówki, którą przyjechaliśmy, prowadzącej do Nadarzyc i dalej do Bornego. Po trzech nieudanych próbach wydostania się z osady w kierunku w miarę odpowiadającemu położeniu punktu kontrolnego postanowiliśmy skorzystać po raz pierwszy z kompasu. Pozwolił on nam na wytypowanie tym razem gruntowej drogi wiodącej przez pole w kierunku lasu. Jazdę tą morderczą, wyjeżdżoną przez traktory polną drogą będę pamiętał chyba do końca życia. W zamrożonych koleinach koło chowało się na głębokość ośki. Sebastian na swoich okolcowanych oponach wysforował się do przodu, natomiast ja podpierając się wypiętą z bloków nogą balansowałem z trudem poruszając się w kierunku migającego 100 metrów przede mną czerwonego światełka. Gdy wywróciłem się po raz drugi uderzając się dokładnie w to samo miejsce co poprzednio pojawiła się myśl: "Czy aby na pewno mamy zamiar zdobyć wszystkie punkty?". Na szczęście droga z koszmaru wreszcie się skończyła i trafiliśmy na oczekiwany przez nas leśny dukt. Gdy jednak po jakichś 100 metrach wjechaliśmy na skrzyżowanie, którego oczywiście nie było na mapie zawyliśmy niemal ze złości i żalu sypiąc wokół słowami, których sportowiec nie powinien używać nigdy. Znowu zapowiadało się, że za chwilę wylądujemy z powrotem w Sypniewie, Ciosańcu czy Czaplinku a nie na Skolnej Górze, naszym aktualnym celu. Musieliśmy zdecydować czy ostatecznie rezygnujemy z "jedynki" czy też walczymy o nią do końca. Spojrzeliśmy na zegarki. Od opuszczenia czwórki minęły prawie 3 godziny! To zaważyło, wróciliśmy znowu do Sypniewa, a następnie drogą przez Nadarzyce, a potem Borne Sulinowo podjęliśmy próbę ataku na punkt kontrolny nr. 3. Do przejechania mieliśmy ok. 50 km. Połowa trasy, czyli odcinek do Bornego Sulinowa był chyba najbardziej ponurym ze wszystkich, jakimi zdarzyło mi się kiedykolwiek jechać. Ze wszystkich stron otaczała nas ciemność. Tylko od czasu do czasu w naszych lampach odbijała się farba przydrożnych słupków. Powietrze otaczało każde źródło światła mdłą otoczką, przechodzącą w trupią poświatę a blask bijący z migającej, czerwonej lampki wwiercał się nieznośnie w mózg. Droga pokryta była zmarzniętym śniegiem i tylko w niektórych miejscach spod zmarzniętej skorupy wyłaniał się czarny asfalt. Poznawaliśmy po tym, że jedziemy w pobliżu jeziora, które oddawało w nocy zmagazynowane w ciągu dnia ciepło. Nasze twarze smagał przenikliwy wiatr. Nie wiem co myślał sobie wtedy Sebastian, ale ja marzyłem tylko o jakimś ciepłym miejscu. Czułem, że powoli słabnę i obiecałem sobie dłuższy postój w Bornym na jakiejś stacji benzynowej. Powiedziałem o tym Sebastianowi. Z jego reakcji wywnioskowałem, że moje przemyślenia również jemu nie były obce. W Bornym stacja benzynowa oczywiście była zamknięta. Skuleni, ledwie osłonięci od porywistego wiatru za załomem muru sklepowego budynku wyciągnęliśmy przygotowane wcześniej jedzenie. W moim przypadku były to dwie wielkie kanapki z kajzerki z pastą kawiorową, którą przezornie kupiłem rano w Czaplinku. To było to!
Nie miałem ochoty na żele i batony energetyczne, które także wziąłem ze sobą, natomiast takich kanapek mógłbym zjeść wtedy i dziesięć! Czułem jak z każdym kęsem przybywa mi energii i ochoty do dalszej jazdy. Nawet lodowata kawa nie była w stanie zepsuć mi dobrego humoru, jaki niespodziewanie się pojawił. Sebastian też nabrał animuszu. Wkrótce znowu jechaliśmy, (o 5 km/h szybciej, bo cali dygotaliśmy z zimna w efekcie zbyt długiego postoju w Bornym), raźno pokonując kolejne kilometry. Asfaltowa droga nie sprawiała nam poważniejszych kłopotów oprócz kilku bardziej oblodzonych miejsc. W okolicach Jelenina spotkaliśmy samotnego zawodnika. Wyglądał na mocno zmęczonego i nie był zbyt rozmowny. Na pytanie ile punktów zaliczył do tej pory, po kilkukrotnym nagabywaniu wymruczał coś, że jakieś 3-4. Zdziwiło mnie trochę, że nie wie dokładnie. W końcu nie tak dużo tych punktów było... Postanowiłem się jednak nie dopytywać, zwłaszcza, że wszyscy spotkani po drodze zawodnicy byli jakoś mało wylewni, jeśli chodzi o ich dokonania na trasie, a poza tym ten konkretny rowerzysta jakoś niezauważenie zaraz się zmył. Do Kucharowa, za którym miał znajdował się kolejny punkt kontrolny dojechaliśmy bez dalszych przygód. Tuż za wsią dogoniliśmy zawodnika spotkanego w Jeleninie. Wyglądało na to, że pojechał jakąś alternatywną drogą. Zaczęliśmy wspólne poszukiwania checkpointu. Trzeba przyznać, że jego lokalizacja potwierdzała nasze dotychczasowe spostrzeżenia, co do inwencji organizatorów w ukrywaniu punktów kontrolnych. Tym razem punkt znajdował się w głębi lasu, niedaleko wieży przeciwpożarowej, do której prowadziła wąska dróżka. Jestem pewien żebyśmy go przeoczyli i spędzili jeszcze kilka miłych chwil w tej okolicy, gdyby nie rowerowe światełko przebijające przez drzewa, które naprowadziło nas na trop wieży. Przy punkcie spotkaliśmy kolejnego rowerzystę. Dziwne, bo nie znaleźliśmy potem jego numeru na liście klasyfikacyjnej. Może to był dobry duch tego wyścigu zwłaszcza, że na "trójkę" dotarliśmy równo o godz. 0:00? ;-)
Po znalezieniu trzeciego punktu przyszedł czas na przewartościowanie naszych planów wyścigowych. Oczywistym stał się nie tylko brak szans na zaliczenie wszystkich punktów w regulaminowym czasie, ale marne szanse na zaliczenie nawet połowy z nich. W tej sytuacji postanowiliśmy wrócić do Czaplinka, aby ewentualnie spróbować szczęścia na punktach 10 i 9 położonych po jego drugiej stronie. Powrót zajął nam ok. 2 godzin, w trakcie których pokonaliśmy kolejne 40 km. Przyznam, że kiedy zobaczyłem majaczące w oddali światła miasteczka poczułem swoistą ulgę. Nie żebym czuł się jakoś szczególnie wyczerpany. (Trzeba przyznać, że kondycyjnie wytrzymaliśmy ten maraton bardzo dobrze). Brakowało mi światła, ciepła i przede wszystkim nadziei na zajęcie dobrego miejsca, które pechowo (tak uważam) wymknęło nam się z rąk. 2 rano w Czaplinku. Długa, piętnastominutowa rozmowa co robić dalej . Do najbliższego punktu mieliśmy wg mapy ok. 30 km (czyli minimum 1,5 godz. jazdy w jedną stronę). Sam punkt nie wyglądał obiecująco. Położony na półwyspie, do którego nie prowadziła żadna droga, stwarzał olbrzymie ryzyko pobłądzenia, a do zamknięcia trasy mieliśmy tylko 5 godzin. Ostatecznie pojechaliśmy na metę. I to już był koniec naszej Nocnej Masakry. Na trasie spędziliśmy łącznie 10 godzin i 15 minut. Przejechaliśmy 145 km ze średnią prędkością 18 km/h zaliczając po drodze 3 punkty kontrolne. Przeżyliśmy załamanie z powodu zgubienia trasy i euforię jaką było znalezienie każdego kolejnego punktu. Pomimo mroku, zimna i trudnego terenu z jakim przyszło mi się zmierzyć (i ostatecznie przegrać), gdzieś głęboko zapaliło się światełko, które mówi mi, że na Pojezierzu Drawskim nie byłem po raz ostatni. Do zobaczenia na trasie.
zerozeroseven