Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt

 

Relacja z ekstremalnego rajdu na orientację "Nocna Masakra", grudzień 2005

 

Siedząc pewnego ciepłego, letniego popołudnia z laptopem na kolanach natrafiłem na informację o Masakrze. Wówczas zainteresowała mnie trasa rowerowa. Kilka miesięcy później Daniel Śmieja zamieścił informację o tegorocznej edycji. Poza dwiema trasami (rowerową-200km od zmierzchu do świtu i pieszą-klasyczne 100km w 24h), które już same w sobie są wielkimi wyzwaniami, moją uwagę przykuło jedno zdanie na samym dole strony: "...a dla ekstremalistów obie trasy na raz w 39h". Byłem świeżo po Unreal Challenge, zdeterminowany by podołać każdemu wyzwaniu. Nie zrażało mnie nawet to, że nie było chętnych na zmagania na trasie ekstremalnej(TE) Masakry. Powinno mi to dać do myślenia. Skoro nikt z doświadczonych napieraczy nie chciał się zmierzyć z TE, ja nawet nie powinienem był o tym myśleć.

Ale ja nigdy nie wycofuję się z raz obranej drogi. Moje przygotowanie fizyczne do Masakry było co tu dużo mówić... słabe. Od Harpagana odpoczywałem, grywając tylko od czasu do czasu w siatkówkę. Potem zacząłem troszeczkę biegać. Było Unreal Challenge, wzięte z marszu a potem 60km na piechotę nocą w Bory Tucholskie, w ramach zaprawy na Masakrę, na tydzień przed startem. Ale to jest tyle co nic.

Start TE miał się odbyć w piątek. W czwartek rano napisałem próbną maturę (w tym roku zdaję), wziąłem plecak, rower i wsiadłem w pociąg do Słupska, gdzie miałem przenocować u kumpla. Wieczorem byłem na miejscu. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Generalnie spałem raptem nieco ponad 8h. Trochę mało. No nic. Po południu dotarłem do Chociwla, gdzie miał się odbyć rajd. Chociwel leży na Pomorzu Zachodnim, koło Drawska Pomorskiego, gdzie mieści się największy poligon wojskowy w Europie. Na szczęście teren poligonu nie był terenem zmagań na Masakrze. To byłby dopiero hardcore-dziesiątki kilometrów lasów bez żadnych ludzkich osad... Szybko znalazłem szkołę, w której miała się mieścić baza rajdu. Oparłem rower o ścianę i czekałem na Daniela. W gimnazjum akurat skończyła się lekcja, zostałem zagadany chyba przez połowę zaciekawionych miejscowych gimnazjalistek. Chwilę później zobaczyłem gościa z plecakiem zbliżającego się do szkoły. Okazało się, że to Radek Literski, tegoroczny zwycięzca Harpa pieszego i rekordzista wszechczasów Harpagana. On też mnie skojarzył jako jedynego popierdoleńca, który chce robić TE. 10min później pojawił się Daniel. Zaczęliśmy organizować bazę. Pogadaliśmy trochę, a potem przygotowałem się do startu. Sam, bo zarówno trasa piesza, jak i rowerowa miały ruszyć o dobę później niż trasa ekstremalna. Okazało się, że Daniel jeszcze nie rozstawił punktów kontrolnych (PK) i wyruszał na trasę razem ze mną. Tylko, że on na rowerze, mnie najpierw czekało 100km pieszo.

17.20. Żegnam się z Radkiem i Danielem i ruszam. Na 1.PK. Jest już noc, lekko prószy śnieg. Senny Chociwel otulony jest już czapą białego puchu. Chwilę czasu tracę na namierzenie drogi na wschód. Dalej już łatwo, droga przez pola. Na miejscu PK dzwonię i potwierdzam, że jestem tam, gdzie powinienem być. Ok, Daniel nie dążył rozstawić. Idę dalej. Na 6.PK docieram z niewielkimi problemami. Po prostu nadkładam kilkaset metrów drogi. Punkt znajduję od razu. Znowu telefon, potwierdzenie i do przodu. Teraz na 9.PK.

Wychodzę z lasu, droga się kończy w polu. No nic, to tylko 2km, jakoś dam radę. Kilkaset metrów dalej tuż za płotem widzę namiastkę drogi. Przeskakuję przez dwumetrowe ogrodzenie i idę po przejechanej traktorem dróżce. Stara przyczepa kempingowa, pełno złomu. Nagle zza przyczepy wyskakuje ogromny pies na łańcuchu przypiętym na słowo honoru. Przez płot z powrotem przeskakuję jednym susem. Za psem wypada nawalony w cztery dupy dziad. Drze ryja coś o policji, i wykrzykuje w moją stronę kilka brzydkich słów. Dzwoni Daniel, który jest kilka km dalej, po drugiej stronie pola i pyta się mnie czy to ja się tak dre. Mówię, że nie, że ja spieprzam właśnie stamtąd na wszelki wypadek. Koniec pola, 2km zasypanym asfaltem. Zaczyna mocniej walić śnieg, wzmaga się wiatr. Jacyś ludzie w mijającym mnie samochodzie zwalniają i przyglądają mi się ze zdziwieniem. Odbijam w pola, mijam wioskę. Śnieżyca trwa już w najlepsze. W uszach słyszę tylko świst, radia nie włączałem. Profilaktycznie, żeby mi telefon nie padł. Droga kończy się w polu. Błoto po kostki, śnieg do łydek i widoczność 2m. Brnę na azymut. Ściana lasu, tylko którego? Wbijam się między drzewa, widzę zasypaną drogę. Ok, jest dobrze. Mijam zejście na punkt o 100m, zawracam. W śnieżnej zamieci majaczy mi się słabe światło w lesie. Kto to może być w nocy na takim odludziu? Światło się zbliża. To Daniel. Razem docieramy do 9.PK. Wigor zawiesza lampion. Fotka. Punkt jest na brzegu  jeziora. Po drugiej stronie nasyp. Od przeciwległego brzegu dzieli mnie raptem 4m lub godzina obchodzenia jeziora dookoła. Szukam sposobu na przeskoczenie wody. Daniel śmieje się ze mnie. Ma rację, nie ma jak zrobić mostku.

Chwilę później Wigor znika w ciemnościach, ja podążam na 13.PK. Światła, wioska w lesie, słychać ujadanie psów. Teraz prosto na wschód. Na ścieżce ledwo widoczne ślady opon rowerowych. Daniel. Jestem na dobrej drodze. Dochodzę do utwardzonej drogi. Na niej 5cm śniegu. Idę na południe, spróbuję pójść skrótem. Niestety, w tych warunkach właściwa przecinka jest nie do odnalezienia. Zawracam. Widać światełko, dom w lesie. Czuję, że woda w aquapaku ma temperaturę niebezpiecznie bliską zera stopni. Pukam w spróchniałe dębowe drzwi. Z wnętrza domu wyłania się facet o wyglądzie Anthony Hopkinsa w "Milczeniu Owiec". Proszę o gorącą wodę. Wraz z wdzierającą się do środka śnieżycą wchodzę do sieni. Minutę później dostaję bukłak pełen ciepłej wody. Dziękuję i znikam w ciemnościach. Brnę na północ. Kończy się mapa. Telefon do Wigora. Dostaję info, że we wsi Podlipice odbija droga na południowy wschód z mnóstwem kałuż. KIlka km na odsłoniętym terenie. Zamieć osiąga apogeum. Aby zerknąć na mapę muszę obracać się plecami do kierunku wiatru i zasłaniać całym ciałem cenny kawałek papieru aby cokolwiek dojrzeć. Podlipice. Droga na wschód. Przynajmniej wiatr będzie z tyłu. Wchodzę w las. W trupiobladym świetle diodowej czołówki podążam nieprzetartą ścieżynką. Kontroluję odległość. Odbicie w przecinkę, mnóstwo porąbanego drewna. Nagle z lasu wypada strado saren, który znikają w ciemnym borze. Czego się spłoszyły? Czy aby na pewno mnie...? Jest lampion, PK 13 zaliczony.

Wracam po swoich, zasypywanych na bieżąco śladach do "głównej" drogi. Podejmuję decyzję o rezygnacji z PK.12. Wg mapy nie prowadzi do niego żadna droga z północnego wschodu. W tych warunkach bardzo ciężko mi będzie iść przez 2h ścieżkami w lesie na azymut. Szkoda, ale co zrobić. Znowu wychodzę za mapę, tym razem na wschód. Czeka mnie 2h marszu asfaltem na południe, bez nawigowania, bez niczego co nie pozwoliłoby mi na nudę. Dzwonię po znajomych. Imprezują, słyszę odgłosy libacji. Inna kumpela jedzie do kina. Ktoś następny siedzi przed telewizorem w ciepełku. A ja samotnie maszeruję nocą. Śnieżyca się uspokaja. Wychodzi księżyc. Mijam kolejne zaspane wioski, jest po północy. Dochodzę do wiochy, w której mam odbić w las. Jest droga. Przy wejściu do lasu cmentarz. Zasnute mgiełką groby, kilka krwistoczerwonych zniczy, krzywy, żeliwny płot. Wchodzę do lasu. Znowu cmentarz...?! Wyraźnie widzę chybotliwe światła świec. Złudzenie, jakiś kot mi się przygląda, to jego oczy tak błyszczą złowrogo. Pomiędzy drzewami namierzam właściwe odbicie, widzę wieżę triangulacyjną. Dzwonię do Wigora. Taaaa... Wiedziałem. Sadysta. Kilkaset metrów przedzierania się prze las do wieży przez wybitnie gęsty świerkowy las. Nie widzę nic poza igłą kompasu, trzymam azymut. W butach miałem mokro od kilku godzin, teraz wpada tam następne kilka ton śniegu. Jak pływak żabką przedzieram się przez gąszcz, szkoda, że nie mam maczety. Jest wieża. Spróchniałe słupy. Telefon do Daniela. Podcięty jeden słup, ok-wierzy mi. Punkt 14. zaliczony. Niestety lampionu jeszcze nie zdążył zawiesić.

Powrót po śladach. Wracam do cmentarza. Za cmentarzyskiem w lewo. Siadam na chwilę na przystanku. Wyjmuję polarek i zakładam pod kurtkę. Wcinam dziesiątego już w drodze batona. Popijam wodą z bukłaka. Nie chce się wstawać. Idę na zachód, omijam 10.PK. Przecież i tak już nie zrobię całości, a tak to przynajmniej zdążę się zdrzemnąć przed etapem rowerowym. Z prawej pusto. Wigor coś tam mówił o jakimś zasypanym jeziorze. Wbijam się w las. Odbicie w prawo. Po jakimś czasie wychodzę z lasu a tam... mur. Kamery, groźnie warczące psy, halogeny prosto w twarz. Co jest do cholery...?! Odwrót i szpula. Wolę się nie tłumaczyć co ja tu robię o trzeciej w nocy. Telefon do Daniela. Daniel sika ze śmiechu, to nie było jezioro tylko pole, a ja teraz się wbiłem zarośniętą groblą na wyspę! Rzut oka na mapę i wszystko jasne. Ale co to za ośrodek diabli wiedzą. Wracam, mijam jezioro i idę w okolicę 11.PK. Pakuję się w przecinkę. Paśnik. Punkt ma być na górce. Nic nie widać, bo znowu pada i jest ciemno jak w dupie. A wydychane powietrze od razu zamienia się w kryształki lodu. Wracam na drogę, światełko, jest Daniel. Po jego śladach trafiam na szczyt wzniesienia. Władowałem się po prostu w poprzednią przecinkę. Płaskie wzgórze. Punkt przy słupku oznaczającym szczyt. Mnóstwo śladów. Pieszych i ślady opon. Dwóch rodzajów...? Jedne-Daniela. A te drugie...? Wpatruję się w bieżniki opon. Kto był na tej górze tej nocy prócz Wigora...? Dobrą chwilę szukam słupka. Jest. Wpisuję kod i schodzę. Po śladach. Swoich, Daniela i...?

Teraz będzie ciężko. Zasypany las. Ślady butów, na oko kaloszy. 5 rano. Paśnik. Pewnie leśniczy. Ale w nocy...? Gdzieś w lesie słychać skowyt psa(?). Ciężka nawigacja. Gęsty las. Ciemno, sypie śnieg. Wychodzę na pole. Ok. Jest wzgórze, dobrze trafiłem. Dokładnie przeczesuję całe wzniesienie w poszukiwaniu 7.PK. Nic. Ambona myśliwska. Rozwidnia się. Dzwonię do Daniela. Punkt już rozstawił. Kurde. Podejmuję decyzję o zejściu do wioski i do drogi. Okazuję się, że wyszedłem z lasu w złym miejscu i szukałem na wzgórzu 3km dalej. Jest właściwe. Jest punkt. W porannych promieniach słońca wcinam rodzynki. Nie popijam wodą, bo zamarzła. Decyduję się na powrót do bazy. Nie chce mi się zaliczać już innych punktów, mimo, że są blisko. Wręcz po drodze. Idę prosto na 2.PK. 1h później zaliczam go bez problemów. Potem prosto do bazy. O 12.30 melduję się w gimnazjum.

Oddaję szybko mapę bratu Daniela. Ta mapa ciekawi szczególnie piechurów, startujących o 15.00. Wcinam dwie zupki chińskie, jakieś batony, rodzynki. Popijam słodkim sokiem. Rozmawiam z różnymi masakrantami, którzy tylko czekają, aby ruszyć w teren. Hehe, nie wiedzą co ich czeka...  Przyjeżdża Fizol, u którego nocowałem w Słupsku. Startuje na trasie rowerowej. Ja teoretycznie mam start mojego etapu rowerowego o 17.20, ale mam zamiar wystartować razem ze wszystkimi o 16.30. Kładę się spać, po godzinie muszę już wstawać, aby przygotować się do drogi.

O 16.40 dostajemy mapy i o 16.45 ruszamy we trzech (jeszcze z Bartkiem) w trasę. Na PK.6. Bartek z Fizolem odjeżdżają, ja spokojnie swoim tempem kręcę w kierunku Kani. Oczy kleją mi się same. Dwa razy zaliczam glebę na szklance, jaka się utworzyła na szosie. Przysypiam...i bum. Przysypiam... i znowu lądują na twardej Matce Ziemi. Jest wioska, odbijam w prawo. Trochę droga kręci. O kurde, przecież to nie ta wioska! Wracam. Oczywiście, ja odbiłem w poprzedniej wsi. Klnę pod nosem. Dzwoni Fizol, nie mogą znaleźć punktu. Mówię, że będę za 20minut. W Kani odbijam w kierunku lasu.

Gdy dojeżdżam w okolice punktu widzę morze świateł. Bartek, Fizol i trzech innych bikerów. Myślą, że są w zupełnie innym miejscu. Pokazuję im drogę, na której się znajdujemy. Uderzamy drogą na północ. Kluczymy, mapa setka to nie to samo, co pięćdziesiątka, którą miałem na części pieszej-nie ma dróg na niej prawie żadnych. Nagle widzimy przed sobą krew. Kawałek dalej jakieś bebechy. Nieprzyjemny widok. Stajemy na rozstaju, pakuję się sprawdzić przecinkę. Kilkaset metrów dalej znowu tylko bebechy i dużo krwi. Zawracam do kumpli. Jest punkt. Podejmuję decyzję o powrocie. Wiem, że nie utrzymam się z grupą, a nie chcę ryzykować tego, że na którymś PK wyciągnę batonika, przycupnę na zwalonym drzewie i odjadę... Lipa, ale co zrobić. Odbijam do Kani wzdłuż granicy lasu, reszta pakuje się na północ. Kania. Jadę do bazy. Dla mnie Masakra już się kończy.

Pięknie świeci księżyc, śnieg skrzy się pod kołami. Dlaczego wczoraj tak nie było?! Kilka(naście?) kilometrów do Chociwla pokonuję spokojnie, przezwyciężając senność. Żal. Może gdyby ktoś ze mną był, gdybym nie podejmował próby pokonania TE samotnie udałoby się zrobić ją w całości? Na pewno zrobilibyśmy więcej. A tak niewiele po dwudziestej wchodzę do szkoły. W ciągu najbliższych godzin z trasy pieszej zawijają się ludzie. Goście, którzy zrobili nie raz Harpa w całości, EMMETa na trasie ekstremalnej, którzy nie raz zmagali się na różnych rajdach wymiękają po 3-4 PK. A oni mają łatwiej. Idą w grupach, przy ładnej pogodzie. Masakra zbiera obfite żniwa nawet wśród doświadczonych napieraczy.

Trasę pieszą wygrali Radek z Adamem Kędziorą, chwilę po nich na metę zlądował Grzesiek Foremny. Na trasie rowerowej na 14.PK Bartek Bober wygrał, zaliczając 9.PK, kilka innych osób zaliczyło po 8.PK.

Na przyszłoroczną trasę ekstremalną pisze się już około pięciu osób. Będę miał przed kim bronić pucharu:)

 

Maciej Surowiec „Suri”

 

Wstecz