Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt

 

 

 

Chwała Masakrarzom!

 

Tej treści pokrzepiający sms, wysłany przez kibicującego nam kolegę, dotarł do nas, gdy pędziliśmy na dno wypełnionej nocą rozległej doliny, by już za chwilę odnaleźć ruiny młyna i punkt kontrolny nr 14. Zdawało nam się, że ciągle jeszcze dopiero zaczynamy jazdę. Była 23:40 i nasza szóstka nareszcie nabrała rozpędu, najeżdżając na punkt z tą łatwością, jakiej oczekiwaliśmy wg mapy i jakiej nam było trzeba po wcześniejszych walkach.

 

Dawny młyn był czwartym punktem naszego planu. Przed północą mieliśmy więc na koncie to, co było ostatecznym wynikiem Braci Drewniak w obu ich wcześniejszych startach w Nocnej Masakrze. Cieszyliśmy się, choć wiedzieliśmy, że tegoroczna pogoda wiele nam ułatwiała i byliśmy tym razem wypoczęci i wyspani. Właśnie przestało padać, na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy, a nasza nawigacja nareszcie dawała nam poczucie trwałej kontroli własnego położenia.

 

A zaczęliśmy od PK 1. Ulokowany na mapie pośrodku napisu z nazwą jednej z okolicznych wsi, od początku wydawał się "niewyraźny". Wybraliśmy podjazd od zachodu i zrealizowaliśmy go poprawnie - do miejsca, gdzie droga zaczęła ginąć nam w bogactwie jesiennych liści. Zbyt wcześnie zaczęliśmy szukać, z rysunku mapy próbowaliśmy odczytać znacznie więcej, niż na nim było, weryfikowaliśmy pomysły włócząc się bezładnie po czarnym lesie. Nareszcie cierpliwy marsz wzdłuż przepaścistej doliny strumienia doprowadził nas na miejsce. W tych 100 pierwszych minutach można było zapewne przyjemniej dotrzeć do innego PK. Na pewno mogliśmy też zaoszczędzić co najmniej pół godziny, mierząc długość każdego identyfikowalnego na mapie odcinka trasy i... wpadając na odpowiednie pomysły choć odrobinę bystrzej!

 

Kolejny, PK 13, zaliczyliśmy dość łatwo. Drogi w terenie godziły się nam z mapą i mierzyliśmy już odległości. Ale i tak przejechaliśmy miejsce. Krótki szybki powrót, zaglądnięcie za kilka drzew i mieliśmy go. Znacznie bardziej od deszczu przeszkadzały nam wtedy i później wątpliwości, czy aby na pewno skala mapy była równa dokładnie 1:100k. Nieuzasadnione, oczywiście. Jak mogliśmy wątpić?!

 

PK 15 mieliśmy już nie przegapić. Była to przecież wieża przeciwpożarowa na najwyższym lokalnym wzniesieniu! Wybraliśmy wariant, który zdawał się najbezpieczniejszy - drogą od północy, prosto na szczyt. Po wjechaniu we właściwą drogę mieliśmy za 2 km być na miejscu. To było takie proste, że nawet nie spojrzeliśmy na liczniki... Koniec drogi zaskoczył nas gdzieś, gdzie chyba już powinniśmy byli znaleźć się na szczycie, ale byliśmy tylko w środku gęstego lasu... Prawdopodobnie byliśmy już blisko. Chciałbym dziś zobaczyć na mapie, którędy kluczyliśmy, zanim w końcu wróciliśmy poza las, żeby wybrać wariant z podjazdem równoległym. Wg mapy był trudniejszy, zresztą do ostatniej chwili pozostawiał nas w niepewności mimo liczników i kompasów. Udało się, ale bez dodatkowej wycieczki w to miejsce chyba nie przekujemy tej godziny błądzenia w cenne doświadczenie na przyszłość.

 

Czwarty był młyn, PK 14, po którym miało już nam dobrze iść. I rzeczywiście, w dotarciu do PK 12 nie przeszkodziły nam zbytnio ani kryzysy, które kiedyś pojawić się musiały, ani też zlikwidowane dla zalesień fragmenty drogi. Nawigowaliśmy nieco leniwie i ostrożnie, ale celnie. Byliśmy na miejscu tuż po drugiej i planowaliśmy zgarnąć jeszcze tylko PK 2 i PK 3, żeby lekko wrócić na metę.

 

Ta dwójeczka okazała się jednak naszym koszmarem... Prosta szybka droga wiodła nas łagodnie w dół. Wg mapy - prosto do punktu. To miało być zbyt łatwe, żebyśmy zawracali sobie głowę jakimś pomiarem dystansu. Wnet się okazało, że w naszym planie był to punkt o najwyższym ilorazie trudności faktycznej do trudności wynikającej z mapy. Do tej trudności, oprócz braku pomiaru dystansu, dorzuciliśmy jeszcze takie błędy, jak przegapienie przejazdu mostkiem nad strumieniem, w którym nasza droga miała zabrodzić, czy też naciągane usprawiedliwianie zwiadów w rozmaitych dziwnych kierunkach. Punkt zaliczyliśmy o 4:40. Nadzieje na wypełnienie siódmej kratki w kartach startowych prysły, więc o 5:30 zameldowaliśmy się na mecie.

 

Naszą Masakrę zakończyliśmy mało zmasakrowani, a nawet w niezłych humorach. To była wspaniała jazda. Gdy po ogłoszeniu wyników stwierdziliśmy, że do podium mieliśmy znacznie bliżej, niż sądziliśmy, gratulowaliśmy sobie z uznaniem i rozmarzyliśmy się na temat startu za rok.

 

Smakowite przygody

Grzegorza, Tomka, Pawła, Tarana, Marcina i Michała (kolejność jak na zdjęciu przy młynie) -

sprowadził do powyższych kilku akapitów.

 

Marcin Drewniak.

 

 

Wstecz