Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt

 

 

15-16.12.2007 Międzyrzecz – Ekstremalny Rajd na Orientację „Nocna Masakra”

 

Jechałem na tę imprezę z pewnymi obawami, ale i z mocnym przekonaniem, że uda mi się zaliczyć cały dystans już za pierwszym razem.

W pracy dograłem sobie dni wolne w piątek i poniedziałek, żeby był odpowiedni kom-fort dojazdu i powrotu z imprezy. Okazało się, że piątku wolnego mogłem nie brać, ponieważ Bi-Zar i Stasio przyjechali po mnie około 16.00. Spokojnie mogłem więc w piątek pracować. I od razu spotkało mnie pierwsze zaskoczenie. Chłopaki przyjechali fiatem Seicento… Na trzech facetów z bagażem wystarczyło idealnie, choć o komforcie jazdy mowy być nie mogło. W czasie jazdy dowiedziałem się, że mamy robić relację „on – line” Siemionowi. Więc pierwsze fotki zostały zrobione na bramce autostrady. Cała drogę motywem przewodnim była ambicja zrealizowania 1/3 dystansu „Masakry” biegiem

Dojechaliśmy do Międzyrzecza i jak na facetów posługujących się mapą przystało pomyliliśmy kierunki jazdy w czasie dojazdu do centrum zawodów. Na szczęście to było tylko kilkaset metrów.

Poszliśmy od razu zarejestrować się, lecz jeszcze biuro nie było otwarte. Znaleźliśmy więc miejsce pod ścianą w hali sportowej, złożyliśmy tam swoje plecaki i pojechaliśmy na miasto zjeść jakiś makaron. Pizzeria „Cosa nostra” przywitała nas przyjemną obsługą i bardzo przyzwoitymi cenami. Nie żal było zostawić w takiej knajpce sutego napiwku.

Po powrocie, zarejestrowaliśmy się, a następnie poszliśmy na halę. Tu już było dużo ludzi. Szczególną uwagę zwracały na siebie plecaki o wojskowym kamuflażu. Czyli wojsko też było. Jednak nie chciało mi się dochodzić z jakich jednostek, kto jest. Po rozłożeniu karimat i śpiworów poszliśmy spać. To znaczy ja poszedłem. Moi koledzy, delektowali się jeszcze jakiś czas herbatką z wkładką…

Pobudka o 6.00. To było fajne! Mniej więcej w przeciągu jednej minuty w zatłoczonej w ciągu nocy hali dało się słyszeć różnej maści dzwonki alarmów… Nikt jednak światła nie odważył się włączyć. I tak, w półmroku, wszyscy powoli gramolili się ze śpiworów. W końcu Stasio poszedł i nacisnął włącznik światła. „Ty sadysto”, „Co za brak serca i litości” oraz wiele podobnych, żartobliwych epitetów poszybowało w jego stronę. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że to było dla nas wszystkich najlepsze rozwiązanie, aby nas ożywić. Stasio stał sobie i spokojnie stwierdził: „Koniec ciszy nocnej”.

W ruch poszły konserwy, termosy, kanapki i wszelkiej maści prowiant i napoje. Po pół godzinie, po śniadaniu pozostały tylko reklamówki ze śmieciami, które systematycznie znikały wynoszone przez „masakrowiczów” do koszy.

Zaczęliśmy się ubierać na 24-godzinny marsz… Przestaję dziwić się kobietom, które mają wieczny dylemat, co ubrać. Najgorzej mieli ci, którzy byli przygotowani na „każdą ewentualność atmosferyczną”. Teraz żałuję, że niektórych teorii dobierania ubioru nie nagrałem… ha, ha, ha . Oczywiście należało po raz setny zastanowić się, co zabrać ze sobą w plecaku na całą dobę marszu, bo jak się samemu takie przemyślenia robiło to wszystko wydawało się takie oczywiste, jednak podglądając innych, takie oczywiste już nie było. Ja zapakowałem dwie pary skarpet, buty, paczkę hamburgerów, cukierki, żelki, pojemnik z odżywkami, kiełbasę, i krótkofalówki ( na wszelki wypadek), dwie małe latarki diodowe, czołówkę, bluzę nieprzemakalną oraz portfel.

O godz. 7.10 wszedł organizator i rozpoczął systematyczne rozdawanie map. Powie-dział o warunkach bezpieczeństwa i na co zwracać szczególną uwagę przy odszukiwaniu PK.

Start PK15 (Zakole Obry, drzewo na NE)

Po otrzymaniu mapy, każdy rzucił się do analizowania najkorzystniejszego wariantu pokonania trasy. Każdy, tylko nie Bi-Zar i pewna dziewczyna. Oni najspokojniej

w świecie poszli sobie do toalet. No i jak wszyscy już dawno wyszli, my dopiero zaczęliśmy rozgryzać wariant i taktykę marszu…

Postanowiliśmy wybrać wariant „północny” i od razu rzuciliśmy się do marszu. Dopiero będąc przy moście skonstatowałem, że można było biec drogą na zachód, do Świętego Wojciecha, a tam przecinając tory wyjść azymutem na PK15. Było dość mroźno i trochę trwało, zanim idąc szybkim krokiem nieco rozgrzaliśmy się. Postanowiliśmy pobiec. Klucząc ulicami Międzyrzecza a potem idąc torami straciliśmy około 15’. Marsz na azymut przez uprawy nie sprawiał większych problemów, dzięki temu, że ziemia była zmarznięta. Koledzy mieli moralne wątpliwości, czy należy chodzić środkiem upraw, ale jak im wyjaśniłem, że to uprawom nie szkodzi (bo korzenie w ziemi nie zostają naruszone) to więcej na ten temat dyskusji nie było. Około jednej czwartej tego odcinka przebiegliśmy. Jak na razie bez problemów z kondycją, jak na razie poniżej zapowiadanych 30%.

PK15 PK9 ( Ruiny bunkra, drzewo na SE)

Wychodząc na pole trafiamy na ślady maszyny rolniczej, więc idziemy tymi śladami nieco po łuku, za to o wiele wygodniej. Słońce było gdzieś nad horyzontem, który zasłaniał nam las, mimo to odczuwało się jego działanie. Przed nami i za nami widać jeszcze pojedynczych „masakrowiczów” jak i całe team’y. Po wejściu do lasu, nie widać już nikogo. Biegniemy. Łatwo wyłapuję kolejne drogi, ale w pewnym momencie na naszej drodze, która powinna zakręcać na zachód wyrasta młodnik! Nie tracę głowy i po obejściu gęstwinki odnajduję właściwą drogę. Znowu biegniemy. Dopadam do szosy i robię kilka fotek moim towarzyszom. „Ciąg” szosy dał o sobie znać i poszliśmy ok. 100m, po czym zawróciliśmy, by skrajem lasu wejść na przecinkę biegnącą równolegle do linii kolejowej. Okazało się, że przecinka ta pro-wadzi aż do stacji Gorzyca, co nie było zaznaczone na mapie. Pozwoliło to nam oszczędzić chodzenia torowiskiem około 2km. Jednak tory nas i tak nie ominęły. Na moście kolejowym robimy sobie fotki do relacji „on-line”, oraz ustalamy wariant najścia na PK. Las w okolicy PK nieco się zmienił, jednak przydało się moje doświadczenie orientalistyczne, by wykonać parę małych skrótów. Okazało się, że PK jest na terenie bunkra-fortu. Żeby bunkier miał jak najefektywniejsze pole rażenia, Niemcy zniwelowali wokół niego nawet teren. Ten potężny bunkier wabił wszystkich zawodników do swojego wnętrza…

PK9 PK12 (Skrzyżowanie dróg, drzewo na NE)

Dojście na PK12 nie było aż takie trudne orientacyjnie. Idąc przez wieś Stare Kursko podziwialiśmy niemiecki porządek w budownictwie, pałacyk w którym być może dowództwo odcinka obrony miało swój sztab, rozmawialiśmy z hodowcami choinek, którzy nas dopingowali do biegu. Jak tylko to było możliwe biegliśmy. W pewnym momencie tak się zagadałem ze Stasiem, że dopiero Bi-Zar zwrócił nam uwagę, że przeszliśmy drogę, którą mieliśmy dojść na PK. W lesie chciałem być pierwszy przy PK i oczywiście nie zauważyłem go! Krzyki Stasia i Bi-Zara uświadomiły mi, że popełniłem kolejny błąd około 200m. Teraz jednak analizując mapę i mając świeżo w pamięci odległość PK od skraju lasu, nabieram pewności, że PK został źle ustawiony.

PK12 PK2 (Drzewo w krzakach, ok. 20m na SW od ambony)

Niekorzystny, z naszego punktu widzenia układ dróg nie pozwalał nam długo na dobranie optymalnego wariantu przemarszu. W końcu wybraliśmy drogę asfaltową, jako „szybszą” choć na pewno nie najkrótszą. W oczyszczalni ścieków spotkaliśmy pracownika, który nie znając się na mapie, próbował nam „z praktyki” wytłumaczyć drogę. Po pięciu minutach intensywnych pertraktacji postanowiliśmy zaryzykować wyjście poza mapę. Po przejściu około 1km, postanowiliśmy jednak pójść na azymut umarzniętym polem. Wyszliśmy idealnie

w planowanym punkcie. W orientacji pomagały nam dobrze widoczne pagórki. Widzieliśmy także innych uczestników, ale oni z jakichś względów nie poszli na szosę, tylko skręcili na północ… Okazało się, że nasz wariant zaoszczędził nam około 1,5km! Bi-Zar już przed PK12 monitował nas o wejście do sklepu, w celu uzupełnienia „płynów izotonicznych”. Tym razem jego apele powtarzały się już co kilka zdań, i dość poważnie była brana pod uwagę opcja nad-łożenia drogi, w celu zaspokojenia jego zachcianki. Po drodze nie było jednak nigdzie na tyle blisko żadnego sklepu, by do niego zajść. Tak więc szliśmy dalej… Na skrzyżowaniu dróg, określiliśmy azymut (charakterystyczne drzewo w rzędzie drzew) i ruszyliśmy do ataku na następny PK. Oczywiście, to co na mapie było rzędem pojedynczych drzew w terenie okazało się szeroką na ok. 20m gęstwiną, pełną śmieci, jeżyn i kłujących krzaków. Znalezienie PK nie było jednak trudne, ponieważ dominująca nad terenem ambona myśliwska była znakomitym punktem orientacyjnym (w dzień, bo w nocy…jest to wątpliwe). Po potwierdzeniu na karcie kodu i wpisaniu czasu, dołączył do nas kolega (Wojtek), który nas wyprzedził idąc z PK12.

PK2 PK1 (Skrzyżowanie dróg, drzewo na NE)

Po wykonaniu fotek i wysłaniu ich do Siemiona, ruszyliśmy dalej na azymut. Ponieważ byliśmy na najwyższym w okolicy wzniesieniu, mieliśmy doskonały wgląd w teren i określenie kierunku marszu było dziecinnie proste. Sam marsz już jednak taki nie był. Szliśmy ugorem. Kiedyś było to orne pole, więc powierzchnia była bardzo niewygodna do marszu. Poza tym nie koszone od kilku lat chwasty plątały się na pod nogami utrudniając każdy krok. Zatem

z ulgą przyjęliśmy koniec tego odcinka. Tu już Bi-Zar nie dał nam spokoju i „przekonał” nas do pójścia do Grochowa, by tam coś zjeść i wypić. Wojtek wybrał marsz w samotności, wg wariantu azymutowego. O biegnięciu także już mowy nie było, chociaż marudziłem, że pod koniec imprezy nie będziemy mieli sił, żeby iść, nie wspominając o biegu. W samej miejscowości, do sklepu trzeba było zboczyć ok. 500m na zachód, po czym okazało się, że 3 minuty wcześniej placówka została zamknięta z powodu przerwy do 15.00. Dobrze, że były w ogród-ku stoliki. Szybko wypakowaliśmy prowiant, porobiliśmy kanapki i stygnąc w ekspresowym tempie, posilaliśmy się. Stasio i Bi-Zar skorzystali z okazji i zmienili skarpetki. Okazało się, że moje są suche, choć buty z wierzchu były mokre. Odkryłem jednak u siebie niepokojący mnie ból w lewym piszczelu. Na razie nie wpływał on na moje zdolności trakcyjne, więc nie przejmowałem się nim zbytnio. W końcu ruszyliśmy zmarznięci na kość, ale za to z pełnymi żołądkami. Za Grochowem udało się nam nawet pobiec około 1km! Stawów na północ od drogi nie zlokalizowaliśmy, bo teren był zakrzaczony. Była za to droga, której nie było na mapie, na szczęście zorientowaliśmy się dzięki wzgórzu w lesie, że poszliśmy za daleko

i wróciliśmy na właściwą drogę, tracąc około 5’. Na szczęście w lesie, wszystkie potrzebne drogi były dobrze rozpoznawalne i z odnalezieniem PK nie było problemu. Po przeanalizowaniu mapy, doszedłem do wniosku, że optymalnym wariantem byłoby pójście tak jak Woj-tek, nadal na azymut pomiędzy laskami, a potem odnajdując koło owczarni drogę do lasu dojść nią aż na PK.

PK1 PK11 (Góra Bukowiec, drzewo na N)

Ten odcinek zaliczam do jednego z najbardziej udanych. Dużo biegnięcia, mało możliwości pomyłek. Nic dziwnego, że na szczycie Góry Bukowiec spotykamy ponownie Wojtka. W czasie biegu wyprzedził nas w swoim samochodzie Sędzia Główny, czyli „zaistnieliśmy”!

PK11 PK4 (Brzeg jeziora, drzewo na E)

Także i ten odcinek nie wydawał się trudny orientacyjnie, wystarczyło trzymać się dróg. Woj-tek, z PK11 wyszedł w momencie, jak my weszliśmy na niego. I znowu był przed nami. Wykorzystywaliśmy spadek terenu do biegnięcia. Po dojściu do Jeziora Ciecz postanowiłem zejść od razu na jego brzeg. Był to dobry manewr, bo nadrobiliśmy cały dystans dzielący nas od Wojtka. Okazało się, że ścieżka nad jeziorem była do biegnięcia, więc kilka odcinków biegliśmy.

PK4 Pkt „H”(Łagów, zamek Joannitów. Gorąca herbata i woda, czynny 12.00 – 22.00)

W końcu jesteśmy na PK4. A tu z przeciwnej strony wpada na nas ekipa, biegnąca „Masakrę” od południa! Wymieniliśmy się szybko uwagami dotyczącymi trudności orientacyjnych

w odnalezieniu PK i ruszyliśmy. Sam Bi-Zar zaproponował 5 minut biegu! Wykorzystałem to skwapliwie. Biegło się nam wspaniale. I tempo było na tyle duże, że nawet Wojtek go nie wytrzymał… Dogonił nas dopiero koło Sokolej Góry koło Łagowa. Zanim dotarliśmy do zamku Joannitów, odwiedziliśmy sklep i uzupełniliśmy zapasy w plecakach, co kosztowało nas około 10 minut. Do zamku szliśmy przez malowniczo położony Łagów kolejne 10’.

W zamkowej restauracji okazało się, że gorącą herbatę można sobie kupić ( a nie otrzymać za darmo, jak się sugerowaliśmy). W obecności turystów z Niemiec dokonaliśmy poprawy ubiorów, przekonfigurowaliśmy zawartość kieszeni i plecaków. Ja zaczynałem dość poważnie odczuwać ból w lewym piszczelu, co mnie niepokoiło tym bardziej, że mieliśmy przed sobą około 55% dystansu do pokonania. Po około 30’ minutach ruszyliśmy w mroźną noc.

Pkt „H” PK3 (Dno wąwozu, drugi wąwóz na S od skraju lasu)

Szybki marsz szosą na wschód. Co jakiś czas spotykamy zawodników idących z przeciwnego kierunku. Miło jest tak pozdrowić się i pomyśleć, że idą w rejony, w których my już byliśmy. Znalezienie drogi do lasu nie stwarza problemu. Jednak później, z mojej winy w nieodpowiednim momencie zaczęliśmy szukać w wąwozie PK. Nie zwróciłem uwagi na wygląd skraju lasu i w rezultacie wszedłem w jar o wiele za wcześnie. Skutkiem tego było „rycie” w nie-właściwym miejscu. Ale pocieszam się, że nie tylko my… W końcu Wojtek oświetlił drzewo obok, którego jakiś czas stał i odkrył, że jest to PK! Od razu zbiegło się z 10 osób! Przez moją nieuwagę straciliśmy tam ok. 30’. Rozpatrywać by można bardziej techniczny wariant prze-marszu: w rejonie stacji kolejowej pójść na azymut na E – potem płd. Jezioro Czarne – pkt 125 – na azymut do zakrętu drogi w lesie – potem ponownie, wykorzystując jako punkty orientacyjne skraje lasów dotrzeć do dukty leśnej – drugą przecinką od zachodu biegnącą na NE „zaatakować” PK.

PK3 PK13 (Gruba brzoza z amboną)

Do naszej czwórki dołączył Bartek. Ruszamy na azymut przez pola. Okazało się, że niektóre odcinki były świeżo, zanim zamarzły, zaorane, więc to przejście do najprzyjemniejszych nie należało. Na szczęście zejść z azymutu było trudno, ponieważ drogę wskazywały gwiazdy,

a kto nie chciał głowy zadzierać (a szkoda), mógł się kierować na odcinający się na tle ciemnego nieba jeszcze ciemniejszy skraj lasu. Odnaleźliśmy drogę. Ona także nie była najlepsza – pełno było pokrytych cienkim lodem kałuż, które zajmowały całą szerokość drogi i zmuszało nas do wspinania się na ich obrzeża. Skraj drogi był porośnięty krzakami, w dodatku wy-raźnie odczuwalny był napływ z północy zimnego powietrza. Wejście do miejscowości Sieniawa osobiście odczułem jako ulgę. Poderwaliśmy się nawet do biegu, lecz szybko zrezygnowaliśmy ze względu na rozwiązujące się sznurowadło Bi-Zara. W centrum przywitała nas grupka autochtonów spożywających nieopodal sklepu spożywczego niskoprocentowy napój izotoniczny. Po kurtuazyjnej wymianie zdań, poszliśmy dalej, nie korzystając z gościny

w sklepie. Bartek pobiegł prosto drogą, my natomiast postanowiliśmy iść skrajami lasków. Było to bardzo pewne rozwiązanie doprowadzające nas po sznurku do PK. Po wejściu do lasu niespodzianka. Trzeba było początkowy etap bardzo ostro wspinać się i znowu zaczęły padać sugestie czy „aby dobrze idziemy”. Wszystko się wyjaśniło po wyjściu na północny cypel lasu. Niemal już widzieliśmy PK. Wystarczyło „tylko” pokonać około 1500m upraw rzepa-ku… Na punkcie kontrolnym Bi-Zar nasmarował ponownie sobie wszystkie trące części ciała Sudokremem po czym bardzo chętnie poczęstował się zmarzniętymi żelkami. W tym momencie dogonił nas Bartek, który przez jakiś czas nie mógł wyjść z podziwu, jakim cudem byliśmy na PK przed nim, skoro nas zostawił daleko w tyle i głośno postanowił, że będzie się starał trzymać z nami…

PK13 PK6 (Gruba sosna na skaju żwirowni)

Innego wyjścia nie ma, jak ponownie iść na azymut, kierując się na skraj lasu. Idziemy niemal tyralierą (jakoś tak się złożyło). Po dojściu do szosy ruszamy biegiem aż do lasu, a potem jeszcze do Wielowsi. Ból lewej piszczeli jeszcze da się wytrzymać. Modlę się na różańcu, żeby nie myśleć o bólu i to mi pomaga. Coraz dłuższe odcinki idziemy milcząc. Słychać tylko oddechy i miarowe stawianie kroków. Wyłapujemy kolejne charakterystyczne punkty orientacyjne: skrzyżowania, zakręty, przepusty, skraje lasu, polany. Jesteśmy w rejonie PK. I tu następuje dylemat, jak go precyzyjnie namierzyć, żeby nie tracić czasu na przeczesywanie. Postanowiłem pójść wzdłuż granicy kultur, przy czym pozostała ekipa poszła znaleźć skrzyżowanie i od niego „zaatakować” PK. Dotarłem do żwirowni, ale okazało się, że na jej skraju rośnie więcej grubych sosen. Przeszukałem kilka bezskutecznie. Słyszę, że już ekipa także dochodzi do żwirowni od północy i także oglądają wszystkie grube sosny. Po około 15 minutach ktoś wpadł na pomysł, że to może być przeciwległy skraj żwirowni i przeszedł ją od razu odnajdując PK. Z radości Bi-Zar ponownie nasmarował sobie zacierające się części ciała, poczęstował się żelkami, a następnie odśpiewał Rozmaryn.

PK6 PK8 (Bunkier, drzewo ok. 10m na NW od wejścia)

Najpoważniejszy problem na tym odcinku stanowił wariant wyjścia z PK6. W końcu poszedłem przez krzaki na wschód i pozostali ruszyli za mną. Idąc przez środek polany natrafiliśmy na zaorane pole, ale czym prędzej wycofaliśmy się na łąkę. Odnajdywanie dróg nie stanowiło problemu. Zaczęły natomiast dawać znać o sobie obtarcia i urazy. Ja jakoś jeszcze szedłem, ale Wojtek, niestety, musiał kilkakrotnie zmienić sobie plastry, bo mu się obsuwały. W końcu ktoś mu doradził w Zarzyniu, żeby zmienił skarpety, na takie, które będą się ślizgały po wy-ściółce buta a nie po jego pięcie. Jak się później okazało to był dobry pomysł. W miarę narastającego dystansu a i zmęczenia także, coraz bardziej odczuwaliśmy też nocne zimno. Po wejściu do lasu, stwierdziliśmy, że jest on diametralnie inny od tego co można wyczytać

z mapy. Rozległe wycinki (czy też polany) nie dawały nam pewności czy dobrze idziemy.

W końcu znaleźliśmy się rejonie PK. Ekipa postanowiła iść lasem. Ja poszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów drogą. Często oświetlając latarką las odnalazłem w końcu bunkier.

PK8 PK7 (Szczątki wieży triangulacyjnej, drzewo na NW)

Bi-Zar założył w końcu drugą parę spodni i ruszyliśmy. Na rozległej wycince z prawej strony nie znaleźliśmy skrótu, więc dotarliśmy do duktu i skręciliśmy na południe. Szliśmy niemal

w całkowitym milczeniu. Na tym odcinku szedłem już z wyraźnym wysiłkiem. Trzymałem się grupy tylko dlatego, że podbiegałem sobie, co mi odciążało lewą nogę. Dwa kilometry prostej drogi wiodącej cały czas pod górkę, dało się we znaki i mojej psychice. Na drugim skrzyżowaniu z polną drogą postanowiliśmy zmienić wariant, na pewność orientacyjną. Nikt z nas nie był pewien, czy skraj lasu będzie rzeczywiście widoczny, czy też to będzie znowu gęstwina krzaków. Woleliśmy nie ryzykować i nadłożyć kilometr. Po wejściu na ostatnią prostą i przejściu ok. 400m zauważyliśmy przed nami światełka diodowe. Po zbliżeniu się do nich okazało się, że są to nasi koledzy z imprezy. Byli ubrani po wojskowemu, z pełnymi plecakami i podwieszoną przy jednym z nich karimatą i wystającymi z kieszeni bordowymi beretami. Koledzy stwierdzili, że tego PK nie ma. Byliśmy akurat na szczycie wzgórza. Więc po-stanowiliśmy szukać punktu triangulacyjnego tu gdzie staliśmy. Część z nas weszła w las na północ od drogi, gdzie znaleźli jakieś bunkry i zaczęli je zwiedzać. Ja wszedłem na południe od dukty. Jeżyny, tarnina, pościnane gałęzie i drzewa… To wszystko przeszkadzało mi przeczesywać wzgórze. W końcu nasi „wojskowi” towarzysze oświadczyli, że PK nie znaleźli

i idą dalej. My powychodziliśmy z lasu i jeszcze raz sprawdziliśmy mapę. Postanowiliśmy sprawdzić, w którym miejscu kończy się droga. Po dojściu na jej koniec, stwierdziliśmy, że

w kierunku północnym prowadzi, lekko w dół, nie zaznaczona na mapie droga. Wiodła ona wzdłuż wyraźnej granicy kultur, którą w pierwszej wersji, mieliśmy „atakować” PK. Podobna droga prowadziła w kierunku szukanego PK. Po około 100m zaczęła ona schodzić w dół. Ja, Wojtek i Bartek weszliśmy w las i idąc płaskim grzbietem pagórka, przeczesywaliśmy ostrożnie metr po metrze krzaki jeżyn. Za plecami usłyszeliśmy głosy Stasia i Bi-Zara, że droga się skończyła. W końcu weszliśmy na małą polankę i tam, w momencie, gdy chcieliśmy już za-wracać, w świetle latarki ujrzałem trzy belki punktu triangulacyjnego. Musiałem zrobić to zdjęcie! Zawołaliśmy Stasia i Bi-Zara. Stasio wysłał kolejny raport do Siemiona…

PK7 PK14 (Odnoga jaru, 40m na E od głównego jaru)

Punkt znaleziony i potwierdzony! Tylko jak stąd wyjść bez nadkładania drogi? Wracamy do dukty, którą przyszliśmy z zachodu i odnajdujemy w lesie jej przedłużenie. Okazało się jednak, że kończy się na bunkrze. Postanowiliśmy przebić się przez krzaki na południe. Jak długo żyję, nie chodziłem w dzień po takich chaszczach a cóż dopiero w nocy! Wyobrażam sobie co musieli o mnie myśleć pozostali… Na szczęście pilnowali oni azymutu i co jakiś czas korygowali kierunek mego marszu (przy okazji swojego także). Po około 20 minutach wyszliśmy spoceni ale z ulgą na drogę. Droga jest, na mapie jej nie widać. Chciałem iść w lewo, ale mi to wyperswadowano, tłumacząc, że to będzie na północ, czyli w przeciwnym kierunku. Idziemy więc na południe, nie wiedząc dokładnie gdzie się znajdujemy. Trafiamy na skrzyżowanie. I już jest jasne gdzie należy iść. Na skraju lasu trafiamy na rów przeciwczołgowy

z II wojny światowej. Z daleka czernieje lasek. Kierujemy się na jego zachodni skraj, na azymut. Pokonujemy łany nieskoszonego łubinu i w końcu wychodzimy na szlak turystyczny „żółty”. Idziemy bezwiednie i nieopatrznie schodzimy za wcześnie w prawo ze szlaku. Wracamy około 100m i ponownie wchodzimy na szlak. Na następnym rozwidleniu nikomu nie chce się iść polami na azymut, więc dalej kroczymy szlakiem. Coraz bardziej za nami z tyłu zostaje Bartek. Bi-Zar nareszcie pokazuje swoją wytrwałość i idzie pierwszy. Na otwartej przestrzeni mroźne powietrze od północy mocno nas wychładza, więc jak tylko jest możliwość kierujemy się przez pola do lasu. Tu bez trudu odnajdujemy jar i oświetlając jego boki szukamy odnogi z upragnionym PK. W końcu jest. Bi-Zar profesjonalnie odlicza 40m i stawiając czterdziesty krok dotyka perforatora PK. Powiadamiamy innych o sukcesie i latarkami dajemy znaki, gdzie mają kierować się. Robimy tu chwilę przerwy ( w jarze jest przytulnie i nie wieje zimny wiatr). Posilamy się i popijamy wodę z butelek (mój Camelbak został zablokowany zamrożonym w rurce płynem). Wojtek zmienia plastry, Bi-Zar smaruje się, Bartek jest zmęczony, Stasio ma od jakiegoś czasu problem z piętami, ja – z piszczelą. Ja też zaczynam mieć dość, a tu jeszcze dwa PK przed nami i tylko 4,5godziny zostało. Jestem pewien, że idąc takim tempem nie zmieścimy się w limicie czasu.

PK14 PK5 (skupisko olch na południowym krańcu cypla)

Z lasu wychodzimy całą piątką. Gdy dochodzimy do Kolonii Kościkowo, Wojtek i Bartek są daleko w tyle. Nie czekamy na nich. Tempo zaczyna narzucać Stasio, który bardzo się ożywił. Ja nie myślę już o niczym tylko o bólu w lewej nodze. Każdy krok sprawia mi ból, w końcu nie wytrzymuję i pytam, czy ktoś może ma tabletki przeciwbólowe. Ma Stasio. Etopiryna. Połykam dwie i ruszamy, ale już dość wolno, tak, że i Bi-Zar jest w stanie z nami iść. Mamy ułatwione zadanie, bo droga na PK wiedzie cały czas szlakiem turystycznym „zielonym”. Dopiero w rejonie PK okazuje się, że co innego mapa, a co innego teren… Nie jesteśmy pewni, w którym miejscu jeziora znajdujemy się. Bi-Zar każe nam czekać i rusza na południe, bo czuje, że ominęliśmy cypel. Ja po 5’ czekania, ruszam brzegiem jeziora na północ. Po około 200m odnajduję znaczniki szlaku turystycznego „zielonego” i wołam kolegów. Idziemy szlakiem. Już na cyplu czuję, że dodatkowo w prawym bucie coś mnie kłuje, ale idę dalej twardo. Latarki Stasia i Bi-Zara są wciąż za mną. Kłucie w bucie nie ustaje i dodatkowo czuję jakiś kolec jeszcze pod śródstopiem. Na dwie nogi równocześnie nie da się utykać… Siadam na plecaku i zdejmuję buta. Koledzy mnie wyprzedzają. Gdy ja usiłuję odnaleźć kolce wbite

w stopę oni odnajdują PK i wołają mnie. Oba kolce zostały złamane przez zdjęcie skarpety, więc męczę się z wyciągnięciem ich jeszcze kilkadziesiąt sekund. W końcu poradziłem sobie jakoś i poszedłem potwierdzić PK.

PK5 Baza (Rezygnujemy z PK10)

Zostało nam 2,5godziny. NIE MA SZANS na zaliczenie PK10 i zmieszczenie się w limicie czasu. Ruszamy więc bez zbędnego ociągania się szlakiem „zielonym”. W zasadzie mapę można było schować. Szlak był dobrze oznaczony. Po około 2km znowu lewa noga daje

o sobie znać przenikliwym bólem. Ponownie proszę Stasia o tabletki. Szybko je połykam

i ruszamy dalej. Wychodzimy na szosę. Zostało nam ok. 1h15’ i 4km do przejścia. Mamy szansę zdążyć do bazy przed upływem 24godziny. Idziemy więc. Widać światła Międzyrzecza. Stawiam tysiące kroków, a miasto nie zbliża się! Czas mi się dłuży. Postanawiam, że to ostatnia taka moja impreza w życiu. Dzielę się przemyśleniami z kolegami. Oni myślą o tym samym! Próbuję biec, żeby odciążyć lewą nogę… I udaje nam się przebiec tak około 500m! Sukces. W końcu jesteśmy w mieście! Liczę kolejne latarnie, domy, byle zabić niedobre myśli. Zaliczamy skrzyżowanie, mostek, kolejne skrzyżowanie. Znowu odcinek prostej ulicy, którą idę już chyba tydzień… W końcu jesteśmy w rejonie bazy. Co za ulga. Jeszcze tylko wejście po schodach do sędziego i koniec!

 

Dowiedziałem się, że pod natryskiem jest tylko zimna woda. Nie chciało mi się tego osobiście sprawdzać i bez zbędnych ceregieli rozłożyłem sobie spanie i wśliznąłem się do śpiwora.

Ogólnie nie czułem się mocno zmęczony. Zawiodła mnie lewa noga, której ból pochłaniał wiele energii i dołował psychicznie.

Trochę żałuję, że nie zaliczyłem „Nocnej Masakry”, choć szanse były duże. Wnioski jakie mam na przyszłość, to to, że należy jednak pierwsze odcinki trasy dużo więcej biegać. Poza tym, powinienem być także przygotowany na niespodzianki ze zdrowiem, i potrafić w porę zareagować na sygnału organizmu.

 

Tym którzy mieli odwagę przeczytać tę relację, mogę napisać jeszcze tylko tyle, że imprezy nie zaliczyłem w całości, ale przy najmniej próbowałem. Sumienie mam czyste. ☺ 

 

Mirosław Dmuchowski

 

Wstecz