Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt

 

Relacja Krzysztofa Grzegorzewskiego:

 

            Udział w Maratonie Rowerowym Dookoła Polski (3100 km w limicie 10 dni) był decyzją spontaniczną – nie przygotowywałem się specjalnie, nie jeździłem długich dystansów, ale czułem się za to pełen entuzjazmu do tego przedsięwzięcia. Dwa tygodnie przed startem doznałem jednak przykrego wypadku – podczas poznańskiego maratonu MTB upadek na asfalt skończył się stłuczeniem kolana oraz silnym zwichnięciem nadgarstka. Mimo iż ból w ręce jeszcze dokuczał, to zdecydowałem się wystartować, szczególnie że na starcie stanęło 8 zawodników i ewentualne moje wycofanie nie rujnowało maratonu. Dodatkowo pamiętałem start sprzed 3 lat, kiedy to silny ból kolana uniemożliwił mi dalszą jazdę. Miałem więc powody sądzić, że nie uda mi się ukończyć maratonu, na szczęście nic takiego nie miało miejsca…

            Start był zaplanowany na 19 września w samo południe na Rozewiu – najdalej na północ wysuniętym kawałku Polski – ledwo zdążyłem, bowiem wyjechałem za późno z Poznania, na szczęście autostrada do Gdańska jest już dość długa i udało się nadrobić kilkanaście minut. Wydanie numerów, map, kilka uwag technicznych i start! Zabrałem ze sobą śpiwór, długie spodnie, krótkie spodnie, koszulkę i dwie bluzy oraz kurtkę przeciwdeszczową. Ten zestaw sprawdził się idealnie. Początkowo jechaliśmy w grupie prawie wszyscy w spokojnym tempie ok. 30 km/h. Zgodnie z przedstartowym założeniem nie wychylałem się, zajmując raczej końcowe miejsce w peletonie, bez wychodzenia na zmiany. Pierwszy odpoczynek miał miejsce na promie w Mikoszewie, kiedy to też dogoniliśmy pierwszego „harcownika”. To z tego miejsca rozpoczęła się pod koniec wojny tragiczna ewakuacja obozu koncentracyjnego w Sztutowie, upamiętniała to zdarzenie tablica na kamieniu. Na pierwszym punkcie kontrolnym (101 km) nastąpiło małe zamieszanie – częś ć osób wybrała złą drogę, część zatrzymała się w sklepie a część pognała dalej. Grupa tu podzieliła się na dobre – już do końca wyścigu nie spotkaliśmy się w tak licznym gronie. Jechałem w pierwszej grupie, początkowo sześcio – potem czteroosobowej. W okolicach Elbląga wyjechał nam na spotkanie Darecki, który tak mocno ścisnął mi kontuzjowaną rękę, że prawie oczy wyszły mi z oczodołów. W Kętrzynie około północy dwie osoby poszły spać, jedna trochę odpoczywała, pojechałem dalej sam – zgodnie z założeniami przedstartowymi pierwszą dobę miałem jechać bez snu.

            Tak też się stało, a gdy minąłem Gołdap (385 km), to już byłem bardzo zadowolony, bowiem to właśnie w tym miejscu 3 lata temu zszedłem z trasy. Teraz jednak czułem się dobrze i jechałem dalej, starając się oszczędzać siły – gdy tylko pojawiał się najmniejszy chociaż zjazd – przestawałem pedałować i jechałem siłą rozpędu. Jadłem co ½ godziny – baton, banan, bułka, a co 6 godzin większy posiłek w tym przynajmniej jeden na ciepło. Zaskoczyły mnie trochę góry w okolicy północno-wschodniego krańca Polski – asfalty miały tam agrafki a przewyższenia były większe niż 100 m. Potem było już płasko, a ja powoli ciągle bez snu zbliżałem się do Sokółki. Tu niestety trochę zabłądziłem, zamiast pojechać lokalnymi drogami przez Łaźnisko do Supraśli, trafiłem przypadkiem z powrotem na drogę Sokółka – Białystok i nadkładając ok. 20 km zakończyłem ten bardzo długi dzień przed Michałowem (650 km). To był pierwszy nocleg w formule – spanie w śpiworze w lesie. Udało się znakomicie, o 1.00 w nocy wstałem, czując się wyspany i pełen sił. Ruszyłem w dalszą drogę, nieświadom tego, że telefon mi się wyładował i że jestem poszukiwany przez Rodzinę i znajomych z powodu braku oznak życia. Tym niemniej za Terespolem minął mnie samochód jednego z zawodników i sprawa się wyjaśniła.

            Kolejny nocleg nie był już taki miły – znalazłem przy bocznej drodze nowiutki, bardzo ładny przystanek autobusowy, w którym postanowiłem przenocować. Niestety jeden z wiejskich Burków przyszedł sprawdzić co się dzieje i zaczął mnie zawzięcie oszczekiwać – odganianie go działało na krótko. Wziąłem go więc na przetrzymanie i po dłuższym szczekaniu dał sobie spokój. Następnego dnia rozpoczęły się góry – z początku niewinne, z przepiękną kładką na Sanie, potem coraz wyższe. Bolące siedzenie wymagało już ciągłego smarowania a ból ścięgien zmniejszałem tabletkami przeciwbólowymi. Byłem też lekko spalony od słońca, które w dzień przypiekało zdrowo. W nocy jednak było mi zimno, szczególnie na zjazdach. Tu wyszedł brak doświadczenia, gdyż na zjazdach zakładałem jedynie moje dwie bluzy, a powinienem był zakładać kurtkę przeciwdeszczową, która doskonale chroni od wiatru.

            Kolejne dni zaczynały przypominać poprzednie – przebudzenie, chłód, poranek, radość jazdy w dzień, w nocy ponownie zimno. Mimo iż jadłem regularnie, to w czasie całego wyścigu (9 dni) schudłem 3 kg. Gdy minąłem Świeradów Zdrój, a więc ostatnie góry, byłem już pewien, że uda mi się pokonać całość trasy. Żona zdawała mi relację z wyścigu, z której wynikało, że pierwszy z dużą przewagą dojedzie do mety kol. Jan Lipczyński a o drugie miejsce będzie się toczyć walka do końca. W sumie zależało mi na tym aby dojechać do mety, a więc jechałem spokojnie, bez jazdy „w trupa”. Jeden z kolejnych noclegów znów nie był zbyt udany, ponieważ koło mojego stanowiska rolnik rozpoczął w nocy orać pole. Gdy oddalał się i hałas milkł – zasypiałem, gdy się zbliżał – budziłem się. Nie była to zbyt udana noc. Tym niemniej kilometrów ubywało – majestatyczny pomnik upamiętniający potyczkę pod Cedynią wróżył, że morze już jest niedaleko. Rywale też jednak się zbliżali i postanowiłem ostatniej nocy nie spać w ogóle. Nie udało się jednak – około północy byłem już tak zmęczony, że położyłem się spać nastawiając alarm na 3 godziny. To mi dobrze zrobiło – gdy wstawałem w okolicach Dziwnówka zobaczyłem jednak 2 kolarzy, którzy jak sądziłem są grupą goniącą. Jak oparzony pozbierałem się szybko i rozpocząłem pogoń. Jechałem z prędkością ok. 30 km/h (co było dużym wysiłkiem) aż do Trzebiatowa, jednak po kolarzach nie było ani widu ani słychu. Pomyślałem więc, że są przede mną i rozpocząłem spokojną typową jazdę. Jak się potem okazało, to mogli być koledzy z grupy pościgowej, jednak oni też postanowili wypocząć w nocy.

            W okolicy Ustki stwierdziłem poważną usterkę roweru – pękła mi rama w okolicach haka przerzutki – to niestety błąd konstrukcyjny tej ramy (Kelles 5.9) gdyż producent zastosował bardzo gruby hak przerzutki, co wywołało konieczność wyfrezowania w ramie dużej ilości materiału pod niego, a w konsekwencji osłabienie i pękanie zmęczeniowe. To już drugie pęknięcie tej ramy w moim rowerze podczas gwarancji (oba po ok. 5 tys. km). Ostatnie 100 km jechałem więc na chybotliwym rowerze, trochę bojąc się o wypadek (gdyby rama pękła również z drugiej strony, to spadłbym na jezdnię). Wiał bardzo silny wiatr (na szczęście w plecy), więc kilometry ubywały żwawo. W okolicach elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu, wyjechał mi na spotkanie Daniel, który poprowadził mnie do mety. Byłem już w tym momencie wyczerpany i zziębnięty (silnie zaczął padać deszcz), zły na rower i cały ten wyścig. Końcowe kilometry przejechałem siłą woli i wjechaliśmy razem pod latarnię, którą przywitałem z dużą ulgą i zadowoleniem.

            Musiałem wrócić jeszcze 1,5 km do miasta po samochód - przebrałem się w suche ciuchy i już spokojnie na mecie z Danielem sprawdziliśmy pieczątki na punktach kontrolnych, wymieniłem uwagi z trasy, odebrałem bardzo fajną pamiątkę w postaci statuetki i pojechałem do domu. Ten etap trasy (samochodem), też był bardzo ciężki, bo w ciepłym wnętrzu bardzo chciało mi się spać a w dodatku wydawało mi się że jadę przerażająco szybko i ciągle odruchowo redukowałem prędkość do maks. 70 km/h. Szczęśliwy o 2 w nocy w poniedziałek zasnąłem we własnym łóżku w Poznaniu.

            Ten rajd/wyścig to było niesamowite przeżycie, satysfakcja, wiele odwiedzonych ciekawych miejsc do których bym nigdy nie zawitał, po prostu wielka frajda i przygoda na zakończenie sezonu.

 

Krzysztof Grzegorzewski

 

Wstecz