Wstecz Maratony Strona główna Aktualności Archiwum Kontakt

 

Relacja Tomasza Bagrowskiego

Relacja ze strony: http://rwm.org.pl/relacje/index.php?mode=galeria&id=1393

 

Trasa wycieczki:

 

 

Rozewie Trójmiasto Stegna Frombork Bartoszyce Kętrzyn Gołdap Wiżajny Sejny Sokółka Narewka Hajnówka Kleszczele Siemiatycze Terespol Włodawa Dorohusk Zosin Hrubieszów Tyszowce Tomaszów Lubelski Narol Jarosław Pruchnik Babice Bircza Krościenko Ustrzyki Dolne Czarna Górna Ustrzyki Górne Cisna Komańcza Dukla Gorlice Nowy Sącz Stary Sącz Krościenko nad Dunajcem Dębno Bukowina Tatrzańska Zakopane Rabka Wyżna

Przejechałem zaledwie 1700 km z zaplanowanych 3200 ale i tak uznałem, że coś napisze :)

 

Generalnie super przygoda.

 

Na starcie pod latarnią w Rozewiu zjawiłem się (samochodem porzucił mnie brat) o 10. na miejscu spotkałem tylko jednego uczestnika maratonu, po chwili pojawił sie drugi i trzeci... Organizator w osobie Daniela Śmieji pojawił się na godzinę przed planowanym startem. W międzyczasie pojawili się już wszyscy uczestnicy plus kilku kibicóww tym dwóch szosowców z Wejherowa. Krótkie zapoznanie się kilka wspólnych fotek, kilka zdań wstępu, analiza mapy całej Polski oraz demonstracja statuetki dla osób, które maraton ukończą...

 

Start zostaje przesunięty o równo 10 minut. O 12:10 razem wyruszamy, wyjątkowo spokojnie, bo do Władysławowa mamy prawie 4 km mało przyjemnego bruku. Trójmiasto planujemy przejechać wszyscy razem, więc i do Trójmiasta wypadałoby pojechać razem, więc jedziemy spokojne (28-35 km/h). Przez całe Trójmiasto bez problemu udaje sie przejechać głównym ciągiem komunikacyjnym bez narażania sie strażom prawa ;)

Gdzieś po drodze odskoczył Jan Lipczyński, ale na nic się to nie zdało, bo i tak spotkaliśmy się w Świbnie na promie, około 15:30.

 

W Stegnie (S1) pierwszy punkt kontrolny (trzeba skombinować jakąś pieczątkę). Utknąłem w sklepie (kolejka do kasy), ale za oknem widziałem Grzegorza Bordoszewskiego, więc miałem wrażenie, że nie jestem sam... jak sie okazało cała reszta pojechała dalej bez robienia pieczątki, bo kilka kilometrów wcześniej Śmieja powiedział, że w sumienie trzeba... ale lepiej mieć. Zamieszanie było takie że Śmieja przez jakiś czas myślał, że część zawodników przez pomyłkę pojechała w kierunku Krynicy Morskiej. Pan Grzegorz czekał na swój samochód techniczny,a ja ruszyłem myśląc że jadę na czele całego MRDP, chociaż nie chciało mi sie to wierzyć. Jak się niedługo okazało, byłem w niemałym błędzie. Dogonił mnie Grzegorz i podkręciliśmy tempo do 33-37 km/h dzięki czemu złapaliśmy uciekinierów na promie przez Nogat (Kępiny Wielkie). Dalej jedziemy wszyscy razem, przynajmniej Tolkmicka, a w zasadzie do pojazdu przed nim. Ja odjeżdżam w czołowej czwórce i w takim składzie dojeżdżamy do Ketrzyna. Po drodze w zasadzie sienie zatrzymując, jedynie w (S2) Gronowie, około 19:20, w sklepie po pieczątkę, gdzie dodatkowo moi towarzysze sie ubierają... a straszę ich swoimi krótkimi spodenkami i rękawkami... W Kalinówku mkniemy proso, mimo iż mówię, że wg GPS'a powinniśmy skręcić w prawo... no, ale po co, skoro prosto biegnie taki gładki asfalcik? ym oso sposobem lądujey na szutrowej drodze, którą jedziemy i jedziemy... i tak jechaliśmy wzdłuż głównej drogi na przejście graniczne, więc na plecach przetransportowaliśmy (element przygody ;) rowery na wspomniany asfalt. Po drobnych perturbacjach trafiamy na mega dziurawy "asfalt" do Żelaznej Góry (dalej też nie było kolorowo).

 

W Kętrzynie (S3) już postanawiam się ubrać jakoś konkretnie. Jeden z uczestników poszedł spać, a dwaj inni nie czekając na mnie pojechali dalej i tylko mogłem się domyślać ich strategii. Doładowałem nie tylko swoje akumulatory (jakiś energy drink), ale przede wszystkim wymieniłem baterie w swojej przedniej lampie. Nocna jazda stała się przyjemnością, bo wcześniej nie byłem w sanie jechać bez świateł współtowarzyszy. Noc nie była już dla mnie żadnym problemem. Jechało mi się wyśmienicie do ego stopnia, że zastanawiałem się, czy spotkam, dogonię parę jadącą przede mną (mieli jechać spokojnie), chociaż nie miałem pewności, czy pojechali przez Przystań (tak jak sugerowała mapa) czy dłuższą, ale znacznie szybszą drogą przez Barciany. Przestałem o tym myśleć, gdy złapałem gumę za Radziejami. "Snajka" znalazłem i załatałem, ale zabrało mi to trochę czasu... Jeszcze więcej czasu straciłem przez żółwie tempo na kamienistej drodze do Mamerek...jak na złość cały czas pod górkę i z górki... góralem za dnia szukałbym krawędzi drogi z poboczem, ale i tam trzęsłoby niemiłosiernie... wiem, bo już kilka razy zaliczyłem ten odcinek.

 

Niesamowitą ulgą okazał się asfalt w Trygorcie. Trasę z Węgorzewa do Gołdapii jechałem w listopadzie, 10 miesięcy wcześniej, ale czułem się tak, jakby minął zaledwie tydzień. W Gołdapii zatrzymuję się na stacji benzynowej, na ponad godzinę aby się ograć, przebrać i zjeść jakieś kanapeczki. Ruszam przed wschodem słońca w kierunku Wiżajn. Mam problemy z rozpędzeniem się,co chwila pstrykam jakieś zdjęcia. W Wiżajnach (S4) jeszcze wszystko pozamykane, nawet stacja benzynowa, pieczątkę dostaję dopiero w Rotka-Tartak. Dalej droga jest łatwa i bogata w przyjemne widoki. Planowany konkretny posiłek w Sejnach (S5) nie wypala, tracę tylko sporo czasu na poszukiwanie jakiejś czynnej restauracji.

 

Droga do kolejnego punktu kontrolnego jest dość monotonna,aczkolwiek na swój sposób urokliwa. W Lipsku zatrzymuje się na pomidorową z makaronem, ale nic to nie daje, łapię kryzys, ale może to przez nadmiar słońca? Minimalnie odżywam przed Sokółką (S6). Tutaj wyprzedza mnie (gdy obserwuję GPS'a) Jan Lipczyński...jak się okazuje, do tej pory (od Węgorzewa) byłem na prowadzeniu maratonu. Odżywam, przyspieszam, ale już do końca MRDP nikt tego człowieka nie dogania :)

Około godziny 21 mijam uśpioną Narewkę (S7), więc pieczątkę zdobywam dopiero w Hajnówce, którą jednocześnie wybrałem sobie za miejsce noclegu-klimatyczna wiejska chatka, ale i chłodna, brrrr. W nogach już 717 km.

 

W poniedziałek trochę zaspałem i na trasę wyjechałem grubo po 7 rano, ale nie specjalnie się tym przejmowałem gdyż ten dzień z założenia miał być regeneracyjny, tylko kilkanaście kilometrów powyżej 300 km, po płaskim... taki odpoczynek na pierwszy dzień przed pierwszymi górskimi podjazdami. Przy okazji poznałem część rodziny WWP, która mnie ugościła w Hrubieszowie. Tego dnia minąłem chyba więcej cerkwi, niż to co udało mi sie zobaczyć w całym swoim życiu. Na pół dnia przerzuciłem się na dietę owocową, czyli jadłem to co znalazłem :)

W Terespolu (S8) sporo czasu tracę na poszukiwanie właściciela sklepu rowerowego,aby kupić tylna lampkę do roweru, bo poprzednia mi gdzieś przepadła na trasie. Później trzeba było jeszcze kupić baterie, coś do picia (bardzo słoneczny dzień)... pieczątka i... prosto, jak się okazało pojechałem za bardzo na wschód, pod samiutką granicę, nadrabiają kilka dodatkowych kilometrów. Ale najlepsze było, że dotąd nieomylny GPS pokazywał, że jestem 15 km w głębi Białorusi :P

Bardzo ładne lasy za Włodawą (miejscowość blisko Białorusi i Ukrainy). Mijając Dobrohursk chwyciłem za telefon, aby upewnić sie co do noclegu w Hrubieszowie,rzy prędkości ponad30 km/h telefon (na nierówności) wyskakuje mi z dłoni, odbija się od asfaltu i krawężnika i poza drobną rysą na obudowie żadnych śladów, nawet sie nie wyłączył - Samsung Solid B2100 :) o drodze musiałem zgarnąć jeszcze pieczątkę z Zosina (S9). Zosin to miejscowość najdalej w Polsce na wchód,ja dodatkowo podszedłem pod samą Ukrainę do kantoru...zanim jednak zdobyłem pieczątkę złapałem gumę jakieś 8 km wcześniej w totalnych ciemnościach i wilgoci.. nie udało sie zlokalizować dziury, a wymiana dętki zajęła sporo czasu..i tym sposobem wliczając inne niespodzianki do Hrubieszowa wjechałem 2 godziny później niż wstępnie planowałem.

 

Wtorek. Pobudka następnego dnia się udała, ale znowu startuję z małym opóźnieniem. Pączek idzie mi kiepsko, ale to był długi łagodny podjazd. Kilka kilometrów dalej na horyzoncie dostrzegam jakiegoś rowerzystę. na podjeździe wyraźnie się zbliżam, ale na płaskim i zjazdach już nie, w końcu dostrzegam, że to jakiś szosowiec, aby ostatecznie dogonić i stwierdzić, że to Grzegorz Bordoszewski. Jak się okazało, też spał w Hrubieszowie. Przed Turkowicami nawiązujemy współpracę polegającą na równych i w miarę częstych zmianach. Oboje na tym zyskiwaliśmy. S10 była Jarosławcu,gzie zatrzymaliśmy sie na obiad. Rozdzieliliśmy się gdy zaczęły się regularne góry, moje podjazdy dla Grzegorza były za mocne. Spotykamy sie jednak w Babicach na skrzyżowaniu, gdy zastanawiam się nad kierunkiem jazdy. Wybieram właściwy i przekonuje także ekipę Grzegorza, by pojechał w te samą stronę, więc pojechaliby źle, gdyby nie ja. Na zjeździe obaj łapiemy gumę w tym samym miejscu i czasie. Jakoś szybciej radze sobie z awarią i ruszam, jednak na tyle spokojnie, by po jakimś czasie zostaje prawie dogoniony na odcinku wzdłuż rzeki, a więc bez podjazdów. Gdy znowu zaczęły się podjazdy znowu zostałem sam (na czele). Grzegorz dogania mnie kilka kilometrów przed Ustrzykami Dolnymi, gdy uzupełniam swoje zapasy żywności i szukam doładowania na telefon w każdym kolejnym sklepie.. bez rezultatu. Za Ustrzykami Dolnymi zaczynam odczuwać ból lewego ścięgna Achillesa, pierwszy raz w życiu, zwalniam więc jadę razem z Grzegorzem aż do wspólnego postoju niedaleko. Ekipa z jego wozu technicznego proponuje posmarowanie mojej nogi Alkacetem i chyba pomaga, przynajmniej na chwilę (efekt placebo?). Ruszam tuż przed Grzegorzem i mimo iż po drodze kupiłem doładowanie do telefonu, to w Ustrzykach Górnych (S11) byłem na tyle wcześnie by skombinować pieczątkę i pamiątkowe zdjęcie roweru z tablicą nazwy miejscowości nim Grzegorz przyjechał. Chociaż najchętniej bym się już położył, było jeszcze dość wcześnie (około godziny 21), więc szybko i bez postojów ruszyłem o Cisnej na umówiony nocleg. Bule nogi ani nie narastały ani nie malały...

 

Środa.... o już chyba tradycja, że wyruszam dopiero o 7. Plan minimum na ten dzień, mimo bólu, to zdobycie kolejnego punktu kontrolnego w Bukowinie Tatrzańskiej (jakieś 250 km), a w optymistycznych założeniach planowałem zajechać do Zawoi... no ale nie z kontuzją. Lewe ścięgno boli, ale jadę. Doradzono mi obniżenie siodełka i przesunięcie bloków do tyłu, ale raczej bez efektu. W Komańczy dostaję w aptece bandaże elastyczne i maść rozgrzewająca, która niby pomogła, ale to chyba znowu była zasługa efektu placebo, bo więcej pomogło kupno niż smarowanie tą maścią. Za Duklą dopada mnie poważny kryzys, jadę coraz wolniej, ale to raczej strach przed większym bólem. Mniej więcej w połowie dystansu o Gorlic dostrzegam jadącego z naprzeciwka szosowca. Jak się okazuje, był to znajomy z Bikestats.pl, którego nie miałem okazji wcześniej poznać osobiście. Celowo wyjechał mi na spotkanie, aby chwilę mi towarzyszyć. Nawet nie musiałem jechać za nim, aby tempo wzrosło prawie dwukrotnie, aczkolwiek z dwukrotnie większym bólem... po prostu jechałem tyle, ile spokojnie mógłbym jechać, a nie tyle, do ilu ograniczały mnie ścięgna. Maeusz, bo tak ma na imię kolega, przy okazji pełni rolę świetnie przygotowanego przewodnika turystycznego, tak że sie nie nudzę. Dowiaduję się m.in. o tym, że w Gorlicach za płonę pierwsza na świecie uliczna lampa naftowa oaz, że zakręt przed Nowym Sączem jest najdłuższym w kraju. Przed Cieniawą Mateusz odbija w kierunku domu, na obiad. Dalej jadę sam, już wolniej, a im dalej, tym jeszcze wolniej. Chwilę pocisnąłem za jakimś pojazdem wolnobieżny, ale nawet te 26 km/h mnie cieszyło...byłoby fajnie, gdyby jechał do Nowego Targu, ale nie, tak tylko na chwilę (2-3 km) wyskoczył na główną drogę. Bul skutecznie blokował moje zapędy, rujnował moje założenia taktyczne. Co chwila kalkulowałem, gdzie do północy zajadę utrzymując dane tempo, ale paraliżowała mnie myśl, że do Bukowiny Tatrzańskiej ma być jakiś spory i to dłuższy pojazd. Zatrzymałem się na stacji benzynowej w miejscowości Maniowy i konsultuję sytuację telefonicznie z bratem. Najchętniej nigdzie dalej bym już nie jechał, chociaż czas był, to noclegu postanowiliśmy szukać w najbliższej miejscowości, w Dębnie. W zasadzie to szukaniem tym zajmował się brat, a ja siedziałem i czekałem masując ścięgno. W międzyczasie na stację zajechał samochód techniczny Grzegorza Mazura, trochę mnie to zdziwiło, bo myślałem, że jest on już dawno przede mną. Ech, tak prędko by nie nie dogoni, gdyby nie kontuzja. Chwile pogadaliśmy. Pierwsze wrażenia itd. Oni też szukali już noclegu, tyle że tego dnia przejechali już ponad 300km, ja tylko coś ponad 200. Lewo dojechał na kwaterę w Dębnie. Oczywiście prysznic i spać.

 

Czwartek. Rano, jak bolało, tak nadal bolało. Z niczym się nie spieszyłem. Planem dnia było w ogóle ruszenie z miejsca. Nieśmiało myślałem, aby zaliczyć Bukowinę Tatrzańską (S12) i sturlać się do Zakopanego na pociąg do domu. Obfite śniadanko i jakaś maść przeciwbólowa w sztyfcie od pań zajmujących się gospodarstwem i końmi. Ruszyłem dopiero koło południa. Szkoda, że jej od nich nie kupiłem, bo dzięki tej maści spokojnie dojechałem do Bukowiny Tatrzańskiej. Pieczątkę załatwiłem sobie w aptece, przy okazji kupowania już konkretnej maści, którą mi polecono. Nie naciskałem, a tempo i tak było lepsze od totalnie zamulającego. Fantastyczny zjazd w kierunku Zakopanego, gdyby nie ciężarówki z drewnem, byłoby jeszcze szybciej, ale one jakoś nie chciały przekroczyć 50km/h. Zakopianka oczywiście zapchana. Brak pobocza - mało ciekawa perspektywa dla rowerzysty. W obrębie miasta mijam ich środkiem. Rzut okiem na Krupówki, na Wielką Krokiew i dalej do przodu. już zaczynałem sie rozpędzać gdy nagle postanowiłem uzupełnić zapasu energetyczne w kieszonkach zapasami schowanymi w sakwie. Przy okazji odkryłem, że nie ma w niej mojej cudownej pompki - totalna załamka. Ostatnio używałem jej rano w Babicach, ale niemalna100% jestem pewny że miałem jaw ręku w ostatniej noclegowni, ale twierdzą, że nic takiego nie znaleźli,nie zostawiłem, hmmm. Dalej bez pompki nie pojadę,wracam się do Zakopca i szukam sklepu rowerowego wspinając się Krupówkami. Jedyna, dosłownie jedyna sensowna pompka w całym rowerowym Zakopcu pompuje tylko do 6 atmosfer i kosztuje tyle, że już taniej byłoby wsiąść do pociągu i pojechać do domu, co za wiocha... ale ostatecznie jednak ją kupuję, bo chcę jechać dalej. W Krościelisku zatrzymuje się natrzeć cięgna. W międzyczasie zaczyna padać, zresztą już dłuższy czas się na to zanosiło. Padać nie przestawało, więc zabukowałem się w najbliższym hotelu. Cena o sprawa drugorzędna, bo do dyspozycji miałem komputer z internetem, pokój z własną łazienką i działającym telewizorem, a w pokoju obok stół bilardowy... do tego śniadanie szwedzki stół.. chyba pojadę tam kiedyś na urlop, może nawet bez roweru, tak jak setki ludzi za oknem, którzy z rana wyruszali na szlaki... chociaż dostrzegłem także szlaki rowerowe, więc można spróbować jednego i drugiego :)

 

Piątek. Spokojnie zjadłem śniadanie i wyruszyłem około 10. Jechało się całkiem dobrze, było słonecznie, asfalt już prawie całkiem wysechł. Ścięgien prawie nie czułem, gdy jechałem spokojnie. Reszta nóg totalnie wypoczęta. Takie połączenie męczyło mnie psychicznie. Widziałem Babią Górę i dość szybko sie do niej zbliżałem myśląc już o Zawoji, gdy nagle w Zubrzycy Dolnej chwyciła mnie straszny ból w prawym ścięgnie, nagle i nie chciał przestać. Usiadłem na schodach pod kościołem i smarowanie, smarowanie, smarowanie...ale nie łańcucha, a ścięgien. Trochę to trwało, na wszelki wypadek jeszcze chwilę odczekałem. Na niewiele to się zdało. Kilkadziesiąt merów historia się powtarza. To już koniec, w tym momencie podejmuję decyzję, aby definitywnie zrezygnować z maratonu. Jadę, a w zasadzie toczę się tempem max 10-12 km/h z myślą o najbliższym sklepie najbliższym sklepem z czymś słodkim na osłodzenie tej (w pewnym sensie) porażki, aczkolwiek jestem zadowolony, że odpadam z rywalizacji nie z braków kondycyjnych, ale przez kontuzję, a e przecież przytrafiają się nawet zawodowcom. Po drodze mijam szkołę z której wybiegają dzieciaki, z czego całkiem poro widać że dojeżdża rowerem. Za chwilę mnie wyprzedzają, nie ważne czy na BMX'ie, czy na składaku. Jadą slalomem i patrzą na mnie z niedowierzaniem, że tak wolno jadę, że wyprzedzają jakiegoś szosowca. Lekko się uśmiechają. Nie mam jak przyspieszyć ale co mi tam :) ... dla zabawy zaczynam pedałować tylko jedną nogą, czego próbuje część z towarzyszących mi chłopców, ale jakoś im sie to nie udaje i patrzą na mnie jak na magika. W końcu dostrzegłem sklep i się zatrzymałem, a oni wraz ze mną. Nie odpuszczają mi i dopytują o wszystko, gdzie, jak, ile jadę... mam czas więc cierpliwie odpowiadam. do najbliższej stacji PKP miałem jakieś 20 kilometrów, więc ruszyłem. Tempo było gorzej niż żenujące, ale jechałem :) ..bawet nie wiedziałem, że czeka mnie jeszcze najszybsza jazda podczas całego MRDP. Na zjeździe przed Rabką Wyżna dwukrotnie przekraczam 70 km/h bez żadnego dokręcania.

 

Tomasz Bagrowisk

 

Zdjęcia